poniedziałek, 24 grudnia 2012

Sex telefon 9


  Słowo „piknik” zawsze kojarzyło mi się z kocykiem, koszem żarcia, błogim spokojem, zieloną polaną i jedzeniem na łonie natury. Okey, kosz jest, koc jest, spokój też jest… tylko brakuje mi polany, że o naturze w tej betonowej dżungli nie wspomnę. Muszę chyba przyzwyczaić się do tego, że Shikamaru ma własne definicje na wszystko.
       Najpierw wywiózł mnie gdzieś za miasto, potem skręcił na obwodnicę i krążył tyle jakimiś drogami, aż w końcu sam zwątpiłem, gdzie my jesteśmy. Potem z triumfalnym uśmiechem zawiózł nas… do centrum miasta. Tam krążyliśmy jeszcze dłużej, a mój żołądek zaczął dosłownie wyć z głodu. Dopiero wtedy zadowolony z siebie jak paw Shika zawiózł mnie do celu. 
- To tutaj? – mruknąłem, unosząc wysoko brwi i patrząc na budynek sceptycznie.
- Mhm. – mruknął twierdząco. Ha! Przez te kilka godzi rozmów telefonicznych i wspólną jazdę nauczyłem się już odróżniać jego monosylaby. Przynajmniej wiem, kiedy się ze mną zgadza, a kiedy nie. 
       Nara wysiadł z auta, wyciągnął kosz i poczekał, aż się wygramolę. Kiedy niechętnie to zrobiłem, zamknął auto i ruszył do drzwi budynku. Z jeszcze większym zdziwieniem podreptałem za nim, odnotowując w myślach, by przy najbliższej okazji kupić mu słownik. Tak, żeby wiedział na przyszłość, co to „piknik”. 
       Budynek był wielki, cały oszklony i błyszczący, jak psie genitalia. Miał nie mniej niż dwadzieścia pięter, rolety w niemal każdym oknie, a przed drzwiami stało czterech ochroniarzy. Każdy z nich miał nieprzyjemny wyraz twarzy, właściwy tylko bandziorom po dlugoletnim stażu w pierdlu, a w łapach mieli więcej, niż ja w udach. Przełknąłem ślinę. 
- Shika, gdzie my jesteśmy? – zapytałem. Policjant podszedł do oszklonych, automatycznych drzwi, które rozsunęły się bezszelestnie po wystukaniu kodu, a ochroniarze skinęli mu na powitanie głowami.
- W siedzibie firmy moich rodziców. – powiedział zblazowanym tonem. – Chodź.
      Firmy?! Zauważyłem gdzieś nad recepcją logo NaraMedica. O jak fajnie. To druga, co do wielkości, firma farmaceutyczna w kraju. Jaki z tego wniosek? Shikamaru pewnie jest obrzydliwie bogaty.
      Chociaż z drugiej strony, wcale nie wygląda na rozpieszczonego i rozkapryszonego. Dziwne….Bogaty facet, któremu nie strzeliła sodówa? Skarb. 
      Tak więc, mój „skarb” ruszył do windy, a ja, chcąc, nie chcąc, podreptałem za nim. Po drodze miałem wrażenie, że wszyscy, dosłownie WSZYSCY się na mnie gapią. 
- Zawsze tutaj zapraszasz kochanków na randki? – zapytałem z uśmiechem i niemal natychmiast ugryzłem się w język. Punkt pierwszy – on nie jest moim kochaniem (szkoda). Punkt drugi – to nie jest wcale randka (też szkoda). 
      Uśmiechnął się leniwie, wyciągając paczkę papierosów.
- Nie. Jesteś pierwszy. – oświadczył, wsadzając sobie jedną fajkę między zęby. Schował papierosy do kieszeni i niby od niechcenia przejechał dłonią po moich włosach, zatrzymując ją dopiero na policzku. – Kurczę, to niesprawiedliwe. Jesteś ładniejszy od mojej siostry.
- Masz siostrę? – zapytałem, usiłując się nie zarumienić na tą uwagę. Bezskutecznie.
- Mhm. Młodszą, nazywa się Yumeka. – mruknął. – Strasznie upierdliwe stworzenie. Może kiedyś ją poznasz.
      Ej, czy to, że on chce, żebym poznał jego rodzinę, oznacza, że traktuje mnie poważniej…?
      Dobra, spróbuję się nie ekscytować.
      Winda zawiozła nas, z tego, co widziałem na wyświetlaczu, na ostatnie piętro. Shika wysiadł, nie czekając na mnie i podszedł do jakichś drzwi, błyskawicznie wystukując kod, a te uprzejmie uchyliły się, wypuszczając nas na…dach. 
- Wow… – aż szepnąłem z podziwu, wychodząc za nim. 
      Byliśmy na samym dachu tego wielkiego wieżowca, tak wysoko, że nawet nie docierał tutaj zgiełk uliczny. Ostrożnie podszedłem do krawędzi i spojrzałem w dół, ale natychmiast się cofnąłem. Ludzie byli mali jak mrówki. Nie, żebym miał lęk wysokości, ale perspektywa upadku z takiej wysokości wcale nie wydaje mi się kolorowa. Jakoś tak od kiedy przebywam z Shikamaru, stopniowo odechciewa mi się umierać. 
- I jak ci się podoba? – zapytał, rozkładając koc na betonowym dachu.
- Tutaj jest absolutnie zajebiście. – stwierdziłem, kładąc się na plecach, z szerokim uśmiechem na ustach. W pewnym sensie to było nawet romantyczne.
      Położył się obok mnie, podkładając ręce pod głowę.
- Często tutaj siedzę. A przynajmniej siedziałem, jak jeszcze miałem czas. Ostatnio coraz więcej przesiaduję w robocie. – wymruczał, wlepiając znudzony wzrok w niebo. – Uwielbiam sobie tutaj leżeć i patrzeć na chmury. 
     Parsknąłem śmiechem, zakrywając usta dłonią.
- A co w nich takiego ciekawego?
- Przyjrzyj się. – powiedział spokojnie. Najwidoczniej mój wybuch wesołości wcale go nie poruszył. Albo poruszył, ale był zbyt leniwy, by to okazać. 
    Ja również wlepiłem spojrzenie w chmury, śledząc je wzrokiem. Dłuższą chwilę po prostu milczeliśmy, aż w końcu Nara wyciągnął dłoń.
- Widzisz? Ta wygląda jak krokodyl.
    Zachichotałem pod nosem. Faktycznie, nawet podobna…choć ja bym stawiał na aligatora.
- A ta….
- Jak opona. 
- Nie. Raczej jak uszczelka do rur. 
     Po chwiili już obaj turlaliśmy się po kocu ze śmiechu, wymyślając coraz głupsze interpretacje kształtów. Po chwili zaczerwieniłem się lekko, zauważając, że ta po prawej, długa i nieco skłębiona na dole, właściwie trochę przypomina penisa.
     Cóż, w sumie dużo ich w życiu widziałem…ale skojarzenie głupie. On chyba też ją zauważył, bo raptownie spoważniał i westchnął.
- Dlaczego tam pracujesz? – zapytał cicho.
     Nosz kurwa. Niech to szlag. Musiało zejść na ten temat, po prostu musiało!
- Tak wyszło. – mruknąłem niechętnie, odwracając wzrok.
- Rozumiem. Nie musimy o tym rozmawiać, jeśli nie chcesz. – powiedział. Pochylił się nagle nade mną, łapiąc mój podbródek.
    Spróbowałem się wyrwać, więc zacisnął dłoń trochę mocniej.
- Ej, no, nie bój się mnie… – westchnął zblazowanym tonem, unosząc wzrok ku niebu, jakby oczekiwał na wsparcie z góry. – Nie zrobię ci krzywdy. Chciałem tylko powiedzieć, że w sumie, gdybyś chciał rzucić to w cholerę, to możesz pracować tutaj.
- C..co?
- No…jako sekretarka. Wiesz, robienie kawy, uśmiechanie się do gości, odbieranie telefonów i latanie po całym budynku z papierami. Kokosów z tego nie ma, ale to chyba lepsze niż… no wiesz. – zakończył płasko, najwidoczniej nie chcąc użyc czegoś w rodzaju „dawanie dupy komu popadnie”. 
     Zamrugałem gwałtownie, unosząc się na łokciach. Ja chyba kurwa śnię!
- Mówisz poważnie? – zapytałem, z niemiłym wrażeniem, że on się ze mnie zwyczajnie nabija.
     Pokiwał głową twierdząco, z westchnieniem godnym wysokiej klasy marudy. 
- Posłuchaj, nie chcę, żeby to dziwnie zabrzmiało, ale ja nie chcę….żebyś robił to z innymi facetami. – mruknął niechętnie, lekko się rumieniąc i drapiąc po głowie. – Jak chcesz, możesz mieszkać u mnie, czy coś, ale no…lubię cię. Nie wracaj tam.
     Aż rozdziawiłem głupio buzię ze zdziwienia. W sensie, że to miało być nieudolnie sformułowane wyznanie miłosne w wersji minimalistycznej, autorstwa skrępowanego lenia? Jak dla mnie, bomba!
     Pokiwałem tylko ostrożnie głową.
- Okey…posłuchaj, bardzo chciałbym tu pracować, ale…wolę mieszkać u siebie. – odpowiedziałem, mrugając szybko. Nie chcę być jego utrzymanką, do cholery jasnej. Już nie mówiąc o tym, że Kanku by się zwyczajnie martwił. No i nie wspominając o tym, że gdyby Shikamaru się mną znudził, nie miałbym dokąd wrócić. 
     Chyba mnie zrozumiał, bo tylko uśmiechnął się lekko.
- W porządku. 
     Po chwili namysłu pochylił się nade mną, opierając się na łokciu, a ja odruchowo położyłem się na kocu, patrząc na niego wesoło. Automatycznie jakoś podskoczył mi humor. 
- M…mogę? – zapytał niepewie, pochylając się jeszcze niżej.
     Powstrzymałem się, by nie parsknąć śmiechem. Ostatnim razem jakoś się nie pytał o pozwolenie.
- Jeśli chcesz. – szepnąłem cicho, uśmiechając się, a Shikamaru delikatnie musnął wargami moje usta. Rozchyliłem je lekko, pozwalając zapoznać się z ich wnętrzem, a długowłosy leniwie wsunął język do środka, pogłębiając pocałunek. Westchnąłem i objąłem go mocno za szyję, dociskając bliżej do siebie. Boże, uwielbiam to. Uwielbiam jego. 
     Chyba jestem na dobrej drodze do zakochania, kurwa.
     Wsunął dłoń pod moją koszulkę, przesuwając delikatnie palcami po brzuchu, a ja napiąłem mięśnie, wyginając się lekko.Ułożył się wygodnie między moimi nogami, nadal całując, z tym, że teraz robił to znacznie delikatniej, choć nie mniej przyjemnie. Nagle chwycił mnie zębami za język, dosyć mocno, a ja pisnąłem cicho. Zaśmiał się i zaczął go ssać lekko, patrząc mi w oczy.
      Matko, zaraz odpłynę…pierwszym parowozem, prosto na Haiti. Robił to po prostu genialnie.
      Poczułem, że stopniowo zaczynam się podniecać. I to tak, jak nigdy z Sasuke. 
      Akurat ten moment wybrał sobie mój brzuch, by zaburczeć głośno. Cholera! Z tego wszystkiego zapomniałem nawet, jaki jestem głodny. Brązowooki odebrwał się ode mnie, chichocząc cicho i sięgnął po kosz.
- Przepraszam, zupełnie zapomniałem. – mruknął z szerokim uśmiechem na twarzy, wyciągając wędzonego kurczaka, jakieś sałatki w miskach, pieczywo, ciasta i różne inne przysmaki, starannie popakowane w plastikowe pojemniki. Aż uniosłem brwi.
- Planowałeś tu wystawić ucztę na sto osób?
      Wzruszył ramionami z niewinnym uśmieszkiem, wyciągając talerze i dwie szklanki, oraz sztućce. 
- No co? Lubię jeść.
      Westchnąłem i zabrałem się za wędzonego kurczaka z sałatką z fety, przymykając przy tym lekko oczy.
- Pycha… sam to przyrządzałeś?
- Mhm. – mruknął. Twierdząco, z tego, co wywnioskowałem. 
- Cholera, świetnie gotujesz… – pochwaliłem go, kosztując kolejnej sałatki. Jakiś ser, pomidory, czarne oliwki i orzechy włoskie. Poezja.
- Musiałem się nauczyć, odkąd matka powiedziała, że przestanie mi gotować, jak nie będzie mi się chciało przyjeżdżać w niedzielę do domu na obiad. Problem w tym, że u nas zawsze jest punktualnie, o trzynastej. A ja, korzystając z wolnego, śpię.
     Zachichotałem cicho i spojrzałem na niego uważnie, mrużąc lekko oczy.
- Shika, ile ty masz właściwie lat? – zapytałem. Obstawiam, że jakoś trzydzieści, choć wygląda znacznie młodziej. Nie, żeby mi przeszkadzało umawianie się ze starszym facetem. Nawet, jeśli ma być starszy ode mnie o dziesięć lat.
- Dwadzieścia cztery. No, prawie dwadzieścia pięć.
- Co?!
      Teraz to on zaśmiał się, widząc moją minę i ukradł mi z talerza oliwkę.
- Ze względu na „wybitne osiągnięcia”, szybko skończyłem studia. – powiedział. – A nawet w trakcie już pracowałem w policji.
      Gwizdnąłem cicho.
- Kurczę, musisz być strasznie bystry. – stwierdziłem cicho, wgryzając się w kolejne udko. 
- Na tyle bystry, żeby stwierdzić, że znalazłem brylant w gnojówce, jeśli wiesz, o czym mówię. – odpowiedział również cicho, głaszcząc mnie po policzku, a ja zaczerwieniłem się gwałtownie i aż zakrztusiłem. A w oczach stanęły mi łzy. 
      I to wcale nie dlatego, że kawałek kurczaka utkwił mi w gardle. Czasami nawet dziwka się potrafi rozkleić, wiecie?        
     

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz