sobota, 22 grudnia 2012
Oneshot – „Valentine Last Minute” (DeiPain)
Luty.Znienawidzony miesiąc wszystkich singli, rozwodników, „eks”, związkowychnieudaczników i wszystkich innych, którym z jakichś indywidualnych przyczyn„nie wyszło”. Już w pierwszym tygodniu atmosfera robiła się napięta jak strunaw gitarze zapalczywego szarpidruta, po to, by pod koniec drugiego zaczynałazmieniać się niekiedy w stany poddepresyjne. Przechodziły równie szybko, coprzychodziły, ale wciąż pozostawiały za sobą gorzko-mdły posmak kolejnychnieudanych walentynek. Otoczenie wcale nie pomagało w tym stanie, zalewającwszechobecnym już od stycznia morzem cukierkowego różu, hojnie okraszonegotandetnymi misiami, trzymającymi w pluszowych łapach serduszka. W tym miesiącuwłaściciele kwiaciarni zacierali ręce, robiąc dodatkowe zamówienia na dowóz róż,a szefowie romantycznych restauracji aż skakali z uciechy, przewidując sporyutarg. Zwrot „kocham cię”, powielany we wszystkich językach świata, rzucał sięw oczy jak zdesperowany samobójca pod pociąg. Na każdym kroku.
Ci,którzy mieli z kim spędzać magiczne Święto Zakochanych, już od kilku dnikręcili się po sklepach z upominkami, wybierając coś odpowiedniego dla drugiejpołówki. A ci, którzy nie mieli tej przyjemności, sukcesywnie tracili chęć dożycia, bądź z pasją oddawali się publicznemu udawaniu, że są singlami z wyboru.Farsa kończyła się dopiero kilka dni później, a już w kolejnym tygodniu nikt oniej nie pamiętał. I tak do kolejnych walentynek.
Gdzieśprzy oknie auli uniwersyteckiej z donośnym hukiem pękł ciemnoróżowy balon.Strzępki fuksjowej gumy teraz smętnie zwieszały się z tasiemki, jak osobliwakarykatura ludzkich wnętrzności. Powiewały lekko na słabym, choć mroźnym,zimowym wietrze, wpadającym przez uchylone okno. Odgłos pęknięcia, jak tozwykle bywa w pomieszczeniach o wzorowej akustyce, potoczył się dalej falą,rozbijając o uszy studentów. Deidara aż otworzył oczy, które przymknął chwilęwcześniej, starając się przyswoić sobie w trybie alarmowym wiadomości nadzisiejsze kolokwium.
Balon,który jeszcze za życia miał kształt różowego, walentynkowego serca, teraz miałw sobie coś symbolicznego. Nawet jeśli blondyn zdawał się tej pieprzonejsymboliki nie dostrzegać. Gwoli ścisłości, zdawał się nie dostrzegać niczego, zniebieskowłosą dziewczyną włącznie. Ostatnio miał coraz gorszy humor, a jakże,spowodowany rychłym nadejściem Dnia Świętego Walentego, co znacznie odbijałosię na jego poziomie percepcji.
Konanzawisła nad nim jak wielki, niebiesko-biało-czarny anioł zagłady i zniszczenia,w ciemnej spódnicy o poszarpanym brzegu, sięgającej gdzieś do połowy łydek..Dziewczyna z niezadowoloną miną zagryzała policzek od wewnętrznej strony, wgeście zamyślenia, albo równie dobrze irytacji. Deidara mógłby przysiąc, żewłaśnie namyśla się, czy powiesić go przy oknie w zastępstwie za balon.
- Cześć. – odezwała się całkiem pogodnie, przykucającprzy nim. Chłopak półleżał pod ścianą auli, stanowiąc z daleka coś w rodzajudługiej, czarnej smugi, przecinającej jasne płytki podłogowe. Były śliskie,wciąż lekko wilgotne po ostatnim obchodzie pań sprzątających oraz lodowate. Nieprzeszkadzało mu to.
Jakośtak, paradoksalnie, na dole było mu lepiej, niż na poziomach wyższych. Czuł sięw pewien sposób dalej od tego całego różowego szumu, par już teraz śliniącychsię po kątach i nastroju radosnego oczekiwania na komercjalne obchody DniaZakochanych. I jednocześnie wiedział, że jest skończonym hipokrytą.
Gdybytylko chłopak, do którego ślinił się od blisko roku, raczył zwrócić na niegoswoje ciemnoniebieskie oczęta, Deidara pewnie też rozwieszałby różowe balony,jak trzepnięta miłością ostoja wszelkiej radości. Póki co jednak należał do tejciemnej strony mocy, czyli osobników nietkniętych posiadaniem swojej drugiejpołówki.
- Cześć. – odburknął leniwie, w końcu odrywającspojrzenie od żałosnych szczątków balonika. Miał dziwne wrażenie, że w pewiensposób odnosiły się także do niego samego.
Spojrzeniena Konan też nie pomagało. Przeciwnie, znów, po raz setny z rzędu, coś zaczęłoskręcać go w żołądku, gdy tylko jego wzrok padł nieuważnie na linię jej wąskiego,prostego nosa, cienkie, wygięte łukowato ku górze brwi i duże oczy oraz kolczykw dolnej wardze. I to wcale nie dlatego, że dziewczyna była brzydka. Nie była.Wręcz przeciwnie, należała do jednych z najładniejszych studentek, nie tylko zeswojego roku, a urody nie przytłumił nawet mocny makijaż, włosy ufarbowane naintensywny kobalt i dość ekscentryczny strój artystki o uduchowionym, choćnieco skomplikowanym wnętrzu. Lubił ją.
- Te cholerne balony pękają. – poskarżyła się,przyklękając tuż obok blondyna. Uśmiechnął się lekko.
- Mam ci pomóc je rozwieszać?
Konanrozpromieniła się od razu, z siłą czterech reflektorów scenicznych. Rozciągnęłauszminkowane na bladoróżowo usta w delikatnym, pełnym wdzięczności uśmiechu izmrużyła miodowe oczy.
- Nie ma mowy. – zgasił ją chłopak. Nie zamierzałprzykładać ręki do propagowania czegoś, czego na chwilę obecną nie cierpiał.Nie mówiąc już o tym, że rok temu podobne przedsięwzięcie zaowocowało nogą wgipsie. Dziewczyna zmarszczyła czarne, świeżo podrasowane henną brwi i wygięławargi w coś na kształt podkówki.
- Jesteś wredny.
- Ja? W życiu.
Westchnęła,wstając. Otrzepała spódnicę, chyba tylko odruchowo, bo nie nosiła na sobie aniśladu ubrudzenia. Powszechnie było wiadomo, że Konan, wbrew panującemupowszechnie wizerunkowi artystki-bałaganiary, jest wręcz chorobliwiepedantyczna. W przeciwieństwie do swojego brata, który nawet w warunkachsterylnych potrafił w ciągu dwóch minut stworzyć burdel na kółkach. Przeważnieza pomocą jedynie swojej własnej, skromnej, rudej osoby. Deidara po raz kolejnypoczuł się, jakby koń kopnął go prosto w żołądek.
Jakzwykle.
- Dziwnie się dzisiaj zachowujesz. – stwierdziła niebieskowłosa z czymś na kształt konsternacją w głosie, rozglądając się w poszukiwaniu kolejnej paczkikolorowych balonów, przeważnie czerwonych, różowych i białych. W kątachobszernej, łukowato sklepionej auli kilka drużyn studentów już rozwieszałoochotniczo ozdoby walentynkowe, jeszcze bardziej rozsiewając wokół atmosferęcałuśno-przytulankową. Blondyn znów poczuł, jak przewraca mu się coś w żołądku.
NadchodząWalentynki, gotowe różowymi buciorami zakochania podeptać samopoczuciewszystkich tych, którym w miłości idzie gorzej niż kiepsko. Czyli, międzyinnymi, także Deidary, który miał nieszczęście wpaść po uszy w przypadekbeznadziejny.
Westchnąłwymownie, podkładając sobie ręce pod głowę. Był niemal pewny, że przeziębi sięod leżenia na lodowatej podłodze, ale jakoś nie był w stanie smucić się tymfaktem. Może akurat na czternastego załatwi się na amen i będzie mógł zostać wdomu? Oszczędzi sobie widoku setek szczęśliwych, zakochanych ludzi, splecionychw uściskach. Przynajmniej musiał przyznać, że miał szczęście – perspektywa, żeujrzy wybranka swojego serca w objęciach kogoś innego, była mniejsza od zerowej.
Painto aspołeczny odludek i każdy o tym wiedział. Blondyn także, co nieprzeszkadzało mu wielbić go w swoim własnym, prywatnym, dyskretnym wymiarzetęsknych westchnień.
- Wybacz. – burknął. – Nie mam humoru.
- Tyle to widzę. – skwitowała niebieskowłosa, zakładającramiona na piersi. Swoją stroną, ciekawe, czy w tych zwiewnych i ewidentnieniezbyt zimowych ciuchach nie było jej zimno?
Amoże miłość rozgrzewa? Nawet, jeśli nie miało to żadnego logicznego, fizycznegouzasadnienia. Zresztą, Deidara wcale nie potrzebował go do funkcjonowania, byłartystą z powołania i na co dzień żył romantycznymi mrzonkami o miłości na całeżycie. Miało to swoje plusy i minusy. Łatwo też wpadał w artystyczne uniesieniai depresje, więc jego rozchwiania emocjonalne właściwie nie powinny takdziewczyny dziwić.
Posłałamu lekki, typowy dla siebie uśmiech. Umiarkowanie wesoły, z lekką nutkączającej się w kącikach ust melancholii.
- Z kim spędzasz Walentynki? – zapytała z niekłamaną ciekawością.
Uniósłna nią spojrzenie, wyrażające czysty bunt i poczucie autentycznej krzywdy.
- A jak myślisz?
Konanwestchnęła wymownie, sięgając do swojej torebki. Czy też raczej torby,przypominającej coś w rodzaju błyszczącego worka na śmieci na grubym, skórzanympasku, przyozdobionym w strategicznych punktach breloczkami, ręcznieprzyszywanymi koralikami oraz, a jakże, sprawnie wmontowanymi ozdobami zpapieru. Deidara patrzył niechętnie, jak wydobywa z otchłani swojego „bagażupodręcznego” garść jakichś małych, pogniecionych karteczek w kolorzecukierkowego różu. Uśmiechnęła się ślicznie i wyrzuciła je w górę, tak, żezawirowały lekko w powietrzu i zaczęły opadać w dół, przyciągane odwieczną iniepokonaną siłą grawitacji.
Dopieroz bliska przyjrzał się i doszedł do wniosku, że to, co wziął za pogniecionepapiery, to w rzeczywistości misternie poskładane, różowe, papierowe serduszka.Chwycił jedno z nich z dwa palce, unosząc brwi ze zdziwienia.
- Rozumiem, że to ma poprawić moje samopoczucie, tak?
- Dokładnie.
Odłożyłostrożnie serduszko na podłogę tuż obok siebie. Jego mina sugerowała, że niemiał pojęcia, co wymyśliła dziewczyna, ale wiedział jedno.
Niewyszło.
Konannatomiast wyglądała na zadowoloną jak mała dziewczynka i chyba niewielebrakowało, by zaczęła zaraz podskakiwać i piszczeć z podekscytowania. Zaczęłaodruchowo bawić się swoimi plastikowymi, licznymi pierścionkami, które nosiłachyba tylko z przyzwyczajenia. Deidara znał ją na tyle długo, że wiedział, cooznacza ten gest. Aż skręcało ją, by podzielić się kolejnym, w swym mniemaniugenialnym pomysłem. Z tym, że on akurat nie był w nastroju, by go wysłuchać.
- No rozłóż go w końcu! – prychnęła niecierpliwie,podsuwając mu czubkiem buta serduszko niemal pod nos. Zmierzył je nieufnymwzrokiem, wietrząc podstęp.
Dziewczynabyła na tyle zdolna, jeśli chodziło o sztukę origami, że równie dobrze mogła tamzamontować miniaturową bombę domowej roboty.
- Po co? – bąknął.
- Otwórz i zobacz.
Blondynwestchnął i wyciągnął rękę, zbierając z chłodnych płytek leżące najbliżejserduszko. Wokół niego walało się jeszcze kilka podobnych, ale jeśli Konanmyślała, że Dei charytatywnie pomoże jej sprzątać, to było to najlepszymdowodem na to, że nie powinna się więcej zabierać do tak karkołomnych zadań,jak myślenie. Usiadł po turecku, nawet nie odgarniając jasnej grzywki,opadającej mu na czoło. Już dawno przyzwyczaił się do ograniczonej widocznościna jedno oko.
Ostrożniezaczął zabierać się do rozpracowywania serduszka, czując na sobie bacznespojrzenie niebieskowłosej artystki owych miniaturowych dzieł sztuki. Czuł siędziwnie, jakby właśnie musiał odpakować swój urodzinowy prezent, którego wcalenie chciał dostać. A co gorsze – nie miał bladego pojęcia, jak rozprostowaćkartkę tak, by nie została rozerwana. Zniecierpliwiona Konan prychnęła iwyciągnęła mu serduszko z ręki, po czym kilkoma szybkimi ruchami bladych dłonidoprowadziła do stanu wyjściowego. Już chwilę później trzymał w dłoni niecopogiętą, ale niewątpliwie dającą się rozczytać kartkę.
Iunosił brwi jeszcze wyżej. Owszem, niektóre pomysły dziewczyny to były przebojena skalę światową, stworzone z myślą tylko o tym, by je realizować z jaknajwiększym rozmachem. A inne z kolei bywały prawdziwymi katastrofami,natomiast teraz Deidara wahał się pomiędzy pierwszą, a druga grupą.
- I jak ci się podoba? – zaświergotała, składając przedsobą dłonie.
- Nie podoba. – odparł, oddając jej kartkę.
Minadziewczyny zrzedła od razu.
- Dlaczego?
- A jak myślisz?
- Myślę, że to dobry pomysł. – burknęła, rzucając w niegokartką, tym razem złożoną na pół. – A ty będziesz moim pierwszym królikiemdoświadczalnym.
- Słucham?
Uśmiechnęłasię ślicznie i wzruszyła ramionami. To miała wspólne ze swoim bratem – obojebyli uparci, a gdy na coś się zdecydowali, nie zatrzymałoby ich wojsko, służbybezpieczeństwa, policja, antyterroryści, ani nawet obrońcy krzyża.
- Jak ty to sobie wyobrażasz? – westchnął.
- Przeczytaj uważnie.
Blondynrozłożył niechętnie kartkę, wstając z podłogi. Jakoś tak wolał, by uderzającewiadomości trafiły w niego lawiną, gdy stał prosto. Kartka nie była duża, conajwyżej formatu A5, a jakiś zmyślny i niepozbawiony gustu oraz estetykiposiadacz kolorowej drukarki przyozdobił go w elegancki, ciemnoróżowy napisoraz srebrne, drobniutkie gwiazdki.
- Pogotowie miłosne „Valentine Last Minute”. – przeczytałponurym tonem. Poniżej znajdowały się jakieś brednie na temat nieszczęśliwejmiłości i tego, co zrobić, by stała się ona szczęśliwa. A także numerkontaktowy, czyli telefon do Konan i podany jeden z pokoi w akademiku. Ten,który zajmowała dziewczyna razem ze swoją dziewczyną, Guren. Chłopak uniósł nanią udręczony wzrok.
- Zwariowałaś. – stwierdził krótko, ale za to dobitnie iz pełnym, wewnętrznym przekonaniem.
- Jasne! A ty zostajesz naszym pierwszym klientem.Przyjdź do nas dzisiaj po południu. – odparła zadowolonym z siebie tonem,wyciągając z torebki jeszcze więcej papierowych serduszek.
Zaczęłarozrzucać je po auli. Kilka osób już zaczęło je zbierać z podłogi i mozolnierozprostowywać.
- Nie ma mowy. – prychnął.
- Nie ma mowy o odmowie, kochany. Mamy trzy dni nazakończenie operacji sukcesem.
Deidaraaż zamknął usta i zamrugał szybciej, zaskoczony nagłą zmianą jej tonu. Zwesołego, łagodnego i delikatnegopłynnie potrafiła przejść w zdecydowany i władczy. W sumie, nic dziwnego.
Pain,za którym, nawiasem mówiąc, szalał od blisko roku, był jej bratem bliźniakiem.
~~~
Deidaraz ciężkim sercem zatrzymał się przed właściwymi drzwiami i zapukał. Konieckońców, gdyby nie przyszedł, Konan sama by się pofatygowała do niego. Alboinaczej – znając dziewczynę, przyciągnęłaby go tu za włosy, cały czas radośnieświergocząc pod nosem. Przez chwilę nie działo się zupełnie nic, więc w jegosercu powoli, nieśmiało zaczęła kiełkować nadzieja, że dziewczyna zapomniała.Albo coś jej wypadło. Albo…
Wiadomo,czyją matką jest nadzieja. Konan otworzyła po chwili na oścież i wciągnęła godo pokoju, tymczasowo zmienionego w komendę główną policji miłosnej. Spodsufitu zwieszało się mnóstwo papierowych serduszek oraz małych baloników, a naścianach widniały sprytnie zrobione draperie z różowej bibuły. Całość wyglądałabardzo ładnie i artystycznie, ale Dei wcale nie był przekonany. Guren chybateż, ale raczej nie stawiała twardych sprzeciwów. Rzuciła mu tylko współczującespojrzenie znad podręcznika.
- Wchodź – zawołała niebieskowłosa, zatrzaskując za nimdrzwi. One także pokryte były całą masą różowych serduszek, wyłączającfragment, który zajmował wielki szyld z napisem „Valentine Last Minute”.
Opadłna jedną z puszystych, ręcznie robionych, różowych poduszek, w zamyśleprzeznaczonych dla „interesantów”. Mina blondyna jednoznacznie sugerowała, żechłopak wcale nie podchodzi pozytywnie do instytucji policji miłosnej. Konanwidocznie miała odmienne zdanie, bo aż nuciła coś cicho pod nosem, siadając tużprzed nim.
- Powiedz nam, jaki masz problem miłosny, a my, czyli„Valentine Last Minute” dołożymy wszelkich starań, by go rozwiązać! –powiedziała, zakładając ramiona na piersi. – Dopilnujemy, by twoje Walentynkisię udały.
- A dlaczego akurat moje? – westchnął.
Oczydziewczyny, barwą przywodzące na myśl jasny miód gryczany, teraz zmrużyły sięodrobinę złowieszczo. Wycelowała w niego palec, zakończony paznokciem,muśniętym kobaltowym lakierem.
- Dlatego, że chodzi o mojego brata. – oświadczyłapogodnym tonem. Deidara poczuł, jak uchodzi z niego powietrze. Ciekawe, ileosób na uniwersytecie wiedziało, że jest zakochany w Painie?
Tojest, w Nagato. Wszyscy i tak mówili na niego Pain, nie wiadomo nawet,dlaczego. Jasnowłosy potrząsnął głową, sprawiając tylko, że kilka kolejnych,jasnych pasemek opadło mu na twarz. Jakby chciał się w ten sposób zasłonićprzed bacznym spojrzeniem koleżanki z grupy.
- I niby jak sobie wyobrażasz interwencję? – prychnął.
Wyglądałona to, że Konan tylko czekała na takie pytanie. Poderwała się z miejsca izaczęła grzebać w szufladzie swojej szafki nocnej, wyciągając różową papeterięze wzorem wydrukowanych, białych amorków oraz czerwonych serduszek w rogach.Przełknął ślinę, gdy wciągnęła jedną z nich, zaczynając się nią wachlować.
- Zaczniemy od tego. – powiedziała.
- Aha. Usiądziemy, zaczniemy się wachlować różowymikartkami i będziemy w ten sposób szukać miłości?
Gurenparsknęła cicho ze swojego kąta. Niebieskowłosa zaś wygrzebała z szufladyczarny długopis i w zamyśleniu zaczęła gryźć jego końcówkę.
- Nie. Najpierw wyślemy mu list miłosny. – oświadczyła,zębami zdejmując zatyczkę z długopisu. – Żeby odwrócić jego uwagę. Będziemyślał, że to wszystko, co masz mu do zaoferowania i przestanie zwracać naciebie uwagę! – Wygląda na naprawdę uradowaną tym pomysłem i już bazgrała pokarteczce, wpędzając swojego przyjaciela w stopniowo coraz to gorszy humor.
Jeślimiał nadzieję, choćby jakąś złudną i cząstkową, że kiedyś mu z Painem wyjdzie,to ją właśnie stracił. Dziewczyna widocznie uparła się, by doszczętniepogrzebać ten nieistniejący związek.
- A co potem? – zapytał ze zrezygnowaniem.
Odniósłswojego rodzaju szok. Zawsze uważał, że Konan uśmiecha się naprawdę ślicznie.Był zdeklarowanym gejem, ale potrafił zauważyć ładny uśmiech, nawet, jeśli byłwykonany przez kobietę. Lubił, gdy Konan się uśmiechała, gdyż, jego zdaniem, zakażdym razem robiła to w pewien sposób naturalnie, a zarazem niesamowicie. Tymrazem jednak uśmiech wcale mu się nie spodobał.
- Zobaczysz.
~~~
Żałosne. To wszystko było żałosne, ale, niestety,boleśnie prawdziwe. Nie dało się spokojnie przejść przez miasto, by nie dostaćodruchu wymiotnego. Wszędzie przeciętnego obserwatora ze zdrowym podejściem doWalentynek, atakowało morze cukierkowego różu, przetykane czekoladowymilizakami w kształcie serca. We wszystkich sklepach można było natknąć się naurocze, słodkie misie, serduszka i całe sterty innych, niepotrzebnych nikomupierdół. Rudy czuł, ze robi mu się powoli niedobrze, a nie przeszedł nawetprzez jedną ulicę, podczas gdy od gmachów uniwersytetu dzieliły go jakieś trzy.Rodzice postarali się i kupili mu mieszkanie możliwie jak najbliżej uczelni,dbając jednocześnie, by ich synek nie musiał mieszkać w latrynie. Był im za towdzięczy.
Gdybyzostał wsadzony do jednego pokoju w akademiku z jakimś współlokatorem, pewnieudusiłby go już pierwszej nocy. Był aspołeczny i żądał, aby ten faktuszanowano. Wolał tkwić w swojej błogosławionej samotności, z dala od innychludzi, a jedyną osobą, która mogła do niego podejść bez obaw, że zostaniepogryziona, była jego siostra bliźniaczka. Nie rozumiał tylko, dlaczego imbardziej chce zejść ludziom z widoku, tym bardziej oni się za nim oglądali.Zwykła złośliwość, czy kryło się za tym coś więcej?
Niezamierzał się nad tym zastanawiać. Przeszedł przez ulicę w miejscuniedozwolonym, wcisnął dłonie głębiej do kieszeni wąskich, spranych jeansów iwpatrzył się ponuro w brudny chodnik. Byłe tylko nie musiał oglądać tychwszystkich mieszanych hybryd, obściskujących się w każdym nadającym sięmiejscu. Nienawidził różu. Nienawidził Walentynek. Nienawidził ludzi, tkwiącychw swoich popieprzonych, kolorowych związkach, usłanych różami.
Nienawidziłtego, że wyglądali na tak ohydnie szczęśliwych.
Gdyprzekroczył próg uniwersytetu, zebrało mu się na wymioty. Konan postarała się,a jakże. W końcu wszystko, co robiła, było piękne i miało w sobie typowoartystyczny rozmach. Sęk tkwił w tym, że jej brat tak wielkiej dawki serduszekna raz zwyczajnie nie przyswajał.
- Naa-gaaa-tooo! – zaświergotała mu do ucha od tyłu.Zawsze mówiła do niego po imieniu, ani razu nie użyła ksywki. I przeważnieprzeciągała w ten sposób sylaby.
Uwiesiłamu się na szyi, odrywając stopy od chłodnej posadzki, a on niemalniedostrzegalnie uniósł kącik ust ku górze. Cóż… swoją aspołeczność mógłograniczyć dla tej jednej osoby, która zawsze była wobec niego życzliwienastawiona.
- Jak ci się podoba? – zapytała.
- Nie podoba.
- Wiedziałam!
„Topo co pytałaś?’ – chciał odpowiedzieć, ale nie zdążył, bo zatkała mu ustadłonią. Jednocześnie drugą ręką wyciągnęła z torebki złożony samolocik, mającna twarzy minę tak poważną i przejętą, że zachciało mu się śmiać.
- Trzymaj. – Wcisnęła mu samolocik do ręki.
- Co to?
- List gończy policji miłosnej „Valentine Last Minute”! –oświadczyła zadowolonym tonem. Rudy szybko rozpracował składankę origami –Konan już dawno go tego nauczyła.
Listnie był zbyt długi, ale podczas jego lektury chłopak miał ochotę trzykrotnieprzerwać i się zabić. Gdy skończył, po prostu ze stoickim spokojem rozerwał gona pół. A potem jeszcze raz. I jeszcze. Doprowadził go do stanu drobniutkich,różowych karteczek i wysypał jej na głowę.
- Rozumiem, że musiałaś wymyślić jakieś obchody tegoidiotycznego święta, ale nie musiałaś mnie w to mieszać.
- Musiałam. Deidara cię naprawdę lubi.
- Deidara? – powtórzył. Wydawało mu się, że skądś kojarzyto imię, ale wcale nie oznaczało to, że był z tego faktu zadowolony. Wręczprzeciwnie.
Siostrauśmiechnęła się uroczo.
- Z mojej grupy.
- Super. Przynajmniej wiem, kogo zabić. – burknął,pochmurniejąc. W ustach każdego innego zabrzmiałoby to jak luźny żart, ale gdyPain wypowiadał podobne słowa, sugerowało to autentyczną groźbę karalną. Konanroześmiała się cicho i chwyciła go za rękę.
- Chodź ze mną.
- Nie ma mowy! – prychnął, ale nie szarpał się.
Bałsię niewielu rzeczy, ale na samym szczycie figurował lęk o siostrę. Obchodziłsię z nią jak z jajkiem, a myśl, że mógłby jej przypadkiem zrobić krzywdę, wywoływałau niego zastrzyk adrenaliny. Był też wobec niej stanowczo za miękki i stawał nagłowie, by jej pomagać. A Konan potrafiła to umiejętnie wykorzystać, choć nigdynie uciekała się do takich praktyk.
Terazjednak zrobiła zniecierpliwiono-proszącą minę i postukała obcasem o kafle.
- Nie bądź świnią, brat. Rusz się.
- Dokąd? – westchnął, skapitulowawszy.
Iwygraj tu z kobietami.
~~~
- Wybacz, że ci to mówię, alespędzanie czasu w uniwersyteckiej toalecie wcale nie jest moim szczytem marzeń.– prychnął rudowłosy, podczas gdy siostra nieubłaganie ciągnęła go dowłaściwych drzwi, opatrzonych bardzo wymownym trójkącikiem. Zanim zdążyłwyrazić swoje zdanie na temat wchodzenia dziewczyn do męskich kibli, Konanszarpnęła za klamkę i wepchnęła go do środka.
Naparapecie siedział blondyn w wysokim kucyku i z równie niezadowoloną miną, cojego samego. Patrzył się w sufit, a gdy odwrócił na nich wzrok, przez chwilęwyglądał, jakby zobaczył ducha. Ześlizgnął się ze swojego miejsca i wylądowałmiękko na niezbyt czystej podłodze ubikacji. Konan uśmiechnęła się szeroko dojednego i drugiego z panów, zaczynając intensywnie grzebać w torebce.
- Brat, to jest Deidara. – przedstawiła, machając wolnąręką w kierunku jasnowłosego. Drugą wciąż nurkowała w przepastnej torebce. –Deidara, to jest… Zresztą, wiesz, kto to jest.
Blondynkiwnął głową. Painowi przez krótką chwilę nawet „prawie” zrobiło mu się żal –chłopak wyglądał, jakby zastanawiał się, czy zemdleć, czy też zwymiotować naswoje buty. Westchnął bezgłośnie. Za jakie grzechy zasłużył sobie nazainteresowanie takiej istoty?
- Powiedziałbym, ze miło mi poznać, ale limit kłamstw nadzisiaj mi się wyczerpał. – odpowiedział rudowłosy zimno, zakładając ramiona napiersi. – Wytłumaczysz mi, po co mnie tu ściągnęłaś?
- Jasne!
Radosnyton dziewczyny był bardziej niepokojący, niż zwykle. Tak samo fakt, żeporuszyła się znacznie szybciej, niż Pain był w stanie to przewidzieć.Dostrzegł tylko jakiś metaliczny błysk, a potem usłyszał szczęk i okrzykzdumienia z gardła swojego wielbiciela. Ostatnim wrażeniem był chłodny dotyk nanadgarstku.
Dziewczynastała jakiś metr dalej, z dłońmi ukrytymi grzecznie za plecami, natomiast ręceobu chłopców skute były kajdankami. Rudy zbladł i wymamrotał jakieśprzekleństwo. Spróbował szarpnąć – nie da rady. Cholerstwo z pewnością nie byłoplastikową zabawką, ani gadżetem z seks shopu.
- Wujek wie, że zwinęłaś mu służbowe kajdanki? – zapytałz niedowierzaniem. Uśmiechnęła się szerzej.
- Nie wie. Ale jutro mu podziękuję ślicznie przyoddawaniu. – odparła jak zadowolony z siebie na potęgę przedszkolak. Blondynstał jak wrośnięty.
Notak… Co to za „policja” miłosna bez kajdanek?
- Jutro? – powtórzył ostrym tonem rudy.
- Owszem. Dzisiaj są Walentynki, więc macie miło spędzićze sobą dzień… i ewentualnie noc. Wpadnę rano do ciebie i odepnę je. –poinformowała, tyłem wycofując się do drzwi. – Radziłabym wam dzisiaj odpuścićsobie zajęcia. Wykładowcy raczej nie będą zadowoleni z tych kajdanek.
- Konan, ty…. – syknął Pain, ale nie zdążył nic dodać.Siostra pomachała mu i zniknęła za drzwiami łazienki, a chłopak z prychnięciemkopnął ścianę wysokim glanem.
Nakafelku pojawiła się drobna, pajęcza rysa, rozchodząca promieniście od miejscauderzenia. Deidara stał tak bardzo z boku, jak tylko pozwalały mu na tokajdanki, zastanawiając się przelotnie, czy krótkowłosy przywali zaraz jemu.Ostatecznie, to była jego wina. Chyba.
Rudyzamiast tego podszedł do okna i wskoczył zwinnie na parapet, ciągnąc go zarękę.
- Rusz się. – prychnął wściekle.
- Co?
- Nie słyszałeś, co mówiła? Chyba nie zamierzasz tutajsiedzieć.
Oknobyło zamknięte, ale takie trywialne pierdoły nie stanowiły problemu dla Nagato.Już chwilę później stało otworem, a rudy wpatrywał się w niego wyczekująco zwysokości parapetu.
- Właź. – mruknął, ciągnąc go za rękę. Bynajmniejniedelikatnie, blondyn skrzywił się, ale nic nie powiedział. Obiecał sobie, żejutro przeprowadzi Naprawdę Poważną Rozmowę z Konan. Pod warunkiem, że przeżyjedo rana.
A nato się nie zanosiło.
- Gdzie idziemy? – zapytał, wdrapując się na parapet.Rudy zmierzył go wściekłym wzrokiem.
- Gdyby nie ty, nie musielibyśmy iść nigdzie. Nie marudź.– warknął.
Apotem, po prostu, skoczył w dół z parapetu, ciągnąc go za sobą. Odległość niebyła duża – dziewczyna miała na tyle rozsądku, by zaprowadzić ich do toalety naparterze. Mimo to, Deidara nie zdążył złapać równowagi i poleciał prosto naNagato, wypychając go z okna.
Łupnięcieo zmarzniętą ziemię było mokre, zimne, krótkie i bolesne. Pain upadł na plecy iwstrzymał oddech, przez krótką chwilę zastanawiając się, czy jego żebra towytrzymają. Blondyn miał lepiej, bo wylądował prosto na nim. Z bliska oczypunka sprawiały wrażenie bardziej fioletowych, niż niebieskich.
Poczuł,jak na twarzy wypływają mu plamy ceglastej czerwieni. Jakby ktoś mu przyłożyłświeżo obranym burakiem.
- Złaź ze mnie! – stęknął rudy przez zęby.
- Bo..boli..?
- Nie, swędzi. – prychnął. – Złaź.
Blondynsturlał się na bok, czując, że bluza na plecach mu wilgotnieje. Leżenie naziemi w samym środku lutego wcale nie było dobrym pomysłem. Pain już zacząłgramolić się z podłoża, mamrocząc pod nosem liczne soczyste wulgaryzmy podadresem swojej bliźniaczki. Sprawiał wrażenie, jakby chciał kogoś zabić.
- Wstawaj. – warknął głosem do złudzenia przypominającymszczeknięcie psa. Nie trzeba było dwa razy powtarzać, blondyn także zebrał sięz ziemi i niemrawo otrzepał ubranie. Rudy w tym czasie zdążył już wyciągnąćpapierosy i znów zmełł pod nosem przekleństwo.
- Wyciągnij mi zapalniczkę.
- Co?
- Jesteś głuchy, czy niedorozwinięty? Powiedziałem, żebyśwyciągnął mi zapalniczkę. Jest w kieszeni.
- Której kieszeni? – bąknął Deidara, obserwując nagleubranie swojego „współwięźnia policji miłosnej” z taką miną, jakby co najmniejspodziewał się, że jest trujące i gryzie.
- W kurtce.
Blondynprzełknął ślinę nerwowo, podchodząc bliżej. Skórzana ramoneska rudego wcale niepatrzyła, nie gryzła, nie była nasączona trującymi chemikaliami, ale mimo to,sam fakt grzebania po jej kieszeniach był dziwny. Cała sytuacja była dziwna. Odponad roku ślinił się do tego chłopaka, a teraz wychodziło na to, że ma spędzićrazem z nim cały dzień. I to w bardzo bliskiej odległości. Nagle z przerażeniempomyślał o ewentualnym wypadzie do toalety.
- Przestań odstawiać zawstydzoną panienkę i wyciągnij tąpieprzoną zapalniczkę, okey? – westchnął Nagato, stojąc wyprostowany jak palwbity w ziemię. Skrzywił się zniezadowoleniem, ale nie protestował, gdy smukła dłoń artysty przetrzepywała mukieszenie.
Deidaranigdy by nawet nie pomyślał, że odnalezienie zapalniczki może dać aż taką ulgę,zwłaszcza osobie niepalącej.
~~~
Syf i malaria. Tak mniej więcej można byłookreślić porządek w mieszkaniu Paina. Co prawda, Deidara sam u siebie nie miałczysto, bo preferował artystyczny nieład i twórczy chaos, ale to już byłoprzegięcie. W przedpokoju powitała ich para sztywnych skarpetek i podłoga,która chyba chciała przywrzeć na stałe do ich butów. Blondyn uniósł wtedy brwi,a okazało się, że na tym jeszcze nie koniec. W salonie walały się jakieś pudłapo pizzy i starty brudnych szklanek, a w zlewie kuchennym sterta garów pięłasię chwiejnie ku górze. Poza tym jednak było widać, że mieszkanie jesturządzone z gustem i całkiem wygodne. Gdyby tyko ktoś charytatywnie zabrał sięza sprzątanie, nadawałoby się do jakiegoś katalogu dekoratorskiego.
Herkules,na przykład.
- Czuj się jak u siebie w domu. – mruknął rudy, usiłujączdjąć kurtkę. Gdzieś w połowie procesu uznał, że to jednak bez sensu i usiadłna blacie stołu w ramonesce.
- Raczej nie mam w domu wioski murzyńskiej. – odparłpodobnym tonem jasnowłosy. – I nie siedzę w nim skuty kajdankami z obcymfacetem.
Painuniósł na niego sceptyczny wzrok i uśmiechnął się wyjątkowo nieprzyjemnie.
- „Obcym facetem”? Przepraszam, ale czy nie znaleźliśmysię w tej pojebanej sytuacji tylko dlatego, że jestem twoją pieprzonąwalentynką? – prychnął. – No chyba, że to od początku do końca pomysł mojejsiostry.
Blondynzaczerwienił się odrobinę. Przecież to nie jego wina, że Konan postanowiła wten, jakże kreatywny sposób, pomóc mu zbudować związek! A raczej – popisowospieprzyć wszelkie marzenia o nim. Przecież sam z siebie nigdy by się nieprzykuł do Paina kajdankami, tylko dlatego, że chłopak mu się podoba.
- Odwal się. – burknął.
- Z miłą chęcią. Szkoda tylko, że odległość mojego„odwalania się” od ciebie do jutra nie przekroczy kilkunastu centymetrów.
Deiwywrócił oczami z westchnieniem. Ile jeszcze ma powtarzać, że to nie jego wina?
- Ja się o to nie prosiłem.
- Nie? – prychnął rudy. – Mam rozumieć, że ta pieprzona„miłosna policja” działa bez wyraźnych zleceń od poszkodowanych uczuciowo?
- Coś w tym guście.
Chłopakwestchnął, zaczynając kiwać w powietrzu nogami. Nie zdjął butów, więc ryzykouderzenia czubkiem glana o piszczel blondyna było aż nader realne.
- Nastaw wody na kawę. – polecił ponurym fonem,przecierając twarz dłonią. Zapowiadał się naprawdę ciężki dzień. Niebieskookizmierzył wzrokiem czajnik i wychylił się w jego kierunku, ale nie był w staniedosięgnąć.
- Zejdź z tego stołu. – prychnął.
- W szufladzie jest tasak.
- Co? – bąknął Deidara.
- Wyciągnij go i odrąb sobie nadgarstek, jak coś ci niepasuje. – wycedził jadowicie rudowłosy, zakładając nogę na nogę. Jezu. Za cojakaś paranormalna, okrutna i wyjątkowo złośliwa moc pokarała go Walentynkami?
***
Serialbył tak głupi i sztuczny, że słychać było przecinki w zdaniach. Z atmosferą wpokoju wcale nie było lepiej – siedzieli, a raczej czaili się na kanapie przedtelewizorem, możliwie jak najdalej od siebie. I mniej więcej tak minęły już dwiegodziny, spędzone na rzucaniu ukradkowych spojrzeń i udawaniu, że jeden nadrugiego wcale przed chwilą nie patrzył. Powoli robiło się dosyć. Wszystkiego,dosłownie.
- Zaraz puszczę pawia. – oświadczył Pain, wyłączając zwściekłością telewizor. – I to wszystko przez ciebie.
- Znowu zaczynasz? – westchnął blondyn ze znudzeniem.
- Tak! Gdybyś się we mnie nie zakochał, to ta idiotka niemiałaby podstaw do zakucia nas w kajdanki.
Deidaradrgnął gwałtownie i zesztywniał, jakby nagle chłopak wylał na niego wiadrolodowatego błota. Zmrużył oczy. To już było jawnie niesprawiedliwe.
- Ach, tak. – wycedził głosem tak zimnym, że sam sięzdziwił. Rudy zerknął na niego kątem oka ze zdumieniem w ładnych,ciemnoniebieskich oczach. – Wobec tego, bardzo przepraszam, że widzę w tobienaprawdę świetnego faceta. Wyobraź sobie, że to tak naprawdę nie zależy odemnie. Byłeś kiedyś zakochany? Pewnie nie. Bo w końcu musisz być aspołecznymdupkiem.
- Skoro jestem, jak to raczyłeś określić, „aspołecznymdupkiem”, to po cholerę mnie kochasz? – parsknął, chociaż zrobiło mu się trochęgłupio. Nie spodziewał się takiego wyznania. Nie spodziewał się w ogóle takiejrozmowy.
- I do tego widzę, że jesteś głuchy. Przed chwiląmówiłem, nie mam pojęcia! – teraz już wrzasnął, wykonując jakiś pełen irytacji,gwałtowny gest dłonią. – Po prostu… lubię na ciebie patrzeć.
Painpoczuł, jak zaczynają piec go policzki. Podciągnął nogi na siedzenie kanapy,spoglądając gdzieś w bok. Mimowolnie otarł się o dłoń blondyna i poczułdreszcz… Miał bardzo gładkie ręce. Jak przystało z resztą na studenta AkademiiSztuk Pięknych. Jeśli przed chwilą czul się głupio, to teraz już po prostuidiotycznie. Siedzi w swoim salonie, wpatrując się w ścianę, a praktycznie obcychłopak mówi mu, że go kocha.
No,dobrze, nie do końca obcy. Widywał go czasami na uczelni, kilka razy chybawymienili parę zdań. Ogólnie, figurował na liście ludzi, których znał, podkategorią „Taki Jeden”. Nawiasem mówiąc, takich osób było zastraszająco wiele.Zbyt dużo, jak dla osoby, która namiętnie unikała towarzystwa. A teraz jeszczeokazuje się, że jest „walentynką” tego oto, trzepniętego artysty. Pięknie!
Jużnie chodziło nawet o to, że Deidara był facetem. Z całej masy szkodliwychfaktów, akurat ten przeszkadzał mu najmniej. Jego własna siostra bliźniaczkabyła lesbijką, a on sam do łóżka wolał chłopców, niż dziewczyny. Przynajmniejnie wydzwaniali dzień „po”, namawiając go na spotkanie, ani też nie byłoryzyka, że któraś z nich uczyni rudego niezbyt szczęśliwym posiadaczemwrzeszczącego bachora. Jak przystało na „aspołecznego dupka”, dziecinienawidził całym rozrusznikiem, bo serca raczej nie miał.
- Nic o mnie nie wiesz. – burknął. – Ja też lubię patrzećna gitary elektryczne, ale ich nie kocham.
- Gitary to nie ludzie! – zirytował się Deidara. – I wiemo tobie całkiem sporo.
- Na przykład, co?
- To już moje tajemnice.
Nagatoprychnął wściekle i odsunął się kawałek, zmuszając go do wyciągnięcia ręki wbok.
- Nie wiesz nic. – stwierdził ironicznie. – Conajbardziej lubię jeść?
- Meksykańskie, ostre dania. I fast foody. –odparłzupełnie automatycznie, gorzkim tonem blondyn. – Twój ulubiony zespół to SexPistols i wcale nie jesteś takim pieprzonym anarchistą, jak ci się wydaje.Zamierzasz startować w następnych wyborach samorządowych.
- Skąd wiesz…?
- Twoja siostra mi powiedziała. Albo dowiedziałem się zinnych źródeł, nie ważne. Wiem, że chcesz zostać kompetentnym politykiem, bodrażni cię nieudolność systemu i obecnych władz. A ja uważam, że masz sporeszanse.
- Słucham? – wykrztusił Pain.
- Czytam twoje artykuły w gazecie. Podoba mi się twójświatopogląd. – wyznał Deidara, wzruszając ramionami. Od dawna wiedział, żerudy całkiem często pisze felietony polityczne do jednego z dzienników, chociażnikogo z najbliższego otoczenia nie oświecił w tej kwestii. I uważał, że sąświetne, wcale nie dlatego, że był w nim zakochany. Chłopak nie dość, że miałgłowę na karku i zdrowe poglądy na rzeczywistość, to jeszcze zgrabnie operowałsłowem i charakterystycznym dla siebie, ostrym, miejscowo nawet wulgarnymdowcipem.
Ciszaniemal brzęczała im w uszach. Pain w końcu zerknął na niego z niedowierzaniem iodchrząknął.
- Dobra… teraz to już podpada pod obsesję, wiesz?
- Teraz to ty nazywasz to obsesją, uparcie omijająctermin „miłość” szerokim łukiem. – odpowiedział hardo blondyn, mrużąc błękitneoczy.
Zabłękitne, zdaniem Paina. Za ładne. Deidara był ładny i fizycznie nawet mu siępodobał, ale to jego zaangażowanie punka zwyczajnie przerażało. Zresztą, kto bysię nie przestraszył, siedząc w jednym pokoju skuty kajdankami z kimś, ktouparcie mu wciska, że go kocha?
- Pierdolisz jak potłuczony. – stwierdził. – Rozumiem,fajnie jest, możesz mnie lubić, możesz mnie nawet bardzo lubić, ale…
- Kurwa mać! – wrzasnął blondyn, kopiąc w stojący przedkanapą stolik. – Zamknij się wreszcie! Wcale ci nie każę mnie kochać zewzajemnością i pieprzyć się tu na kanapie. Chciałem ci tylko powiedzieć..
- Super. A nie mogłeś się z tym uwinąć od razu, jakpoczułeś ten… nie wiem, impuls? Oszczędzilibyśmy sobie tego cyrku z kajdankami…
- Jezu! – wydarł się blondyn, wybuchając śmiechem. Wcalenie było mu do śmiechu, a przynajmniej nie aż tak bardzo. Chciał zwyczajnierozładować emocje. – Ty jesteś pojebany!
- I kto to mówi…
Znowuzrobiło się cicho. Jak na komendę odwrócili wzrok, kierując go w przeciwległekąty salonu. Jeszcze będą musieli w podobnych warunkach przetrwać popołudnie, apotem całą noc, do rana. Pod warunkiem, że walnięta, niebieskowłosa, miłosnapolicjantka przyjedzie zwolnić ich z aresztu.
- Nie zrobiliśmy kawy. – przypomniał sobie Deidara.Nastawili wodę, ale na tym tylko się skończyło.
- Nieważne. – wymamrotał rudy. Wciąż przetrawiał dopieroco zasłyszane informacje i był w ciężkim szoku. Chciał zejść ludziom z drogi,byle tylko się do niego nie odzywali. Co prawda, nieco kolidowałoby to zewentualną karierą polityka, ale w końcu lepszy małomówny, apatyczny poseł,który aktywnie działa dla społeczeństwa, niż kochany, tłusty „wujcio”, aktywniezajęty szeroko pojętą prywatą.
- Obejrzymy jakiś film? – wypalił nagle.
- Jaki?
- Mam jakieś głupie, krwawe horrory. – powiedział,wstając z kanapy. Aż ścierpły mu stopy, skrzywił się, ale nic nie powiedział. –Wstawaj, bo nie dosięgnę.
Razemprzyklęknęli przy niedużej półce z płytami i zaczęli grzebać w stercie pudełek,opatrzonych różnymi napisami.
- O czym to? – zapytał machinalnie Dei, wyciągającpierwszą lepszą. Pain rzucił okiem na tytuł i uśmiechnął się nieprzyjemnie.
- O radioaktywnych zombie.
Blondynwyszarpnął mu płytę z ręki i odłożył na miejscu, krzywiąc się z niesmakiem.Wcale nie podobała mu się kolekcja rudego, mimo, że horrory nawet lubił. Ale tedobre, gdzie twórcy stawiali na dreszczową fabułę, a nie morze ketchupu iodcięte kikuty.
- Ty coś wybierz. – zdecydował. Nagato wepchnął pierwsząlepszą płytę do odtwarzacza i wychylił się do tyłu, opierając plecami o stolik.Wyglądało na to, że nie zamierza wracać na kanapę.
Tonic. Dei też lubił oglądać filmy w takiej pozycji. Najchętniej jeszczeprzytulony do kogoś…
- Zacznij się do mnie tulić w trakcie, to cię uduszę. –ostrzegł rudy. Na ekranie zaczęła przewijać się jakaś niechlujna czołówka,zahaczająca o ramy amatorstwa. Blondyn drgnął gwałtownie, zastanawiając sięgorączkowo, czy wypowiedział to na głos.
UśmiechPaina był ostry jak brzytwa.
- Profilaktycznie ostrzegam. – wyjaśnił. – Przyznaj się,myślałeś o tym.
- To chyba oczywiste.
Punkowimina zrzedła wręcz automatycznie. Deidara znowu z premedytacją wciskał się natematy, które mu nie pasowały. Nie lubił rozmawiać o uczuciach… krępowało goto. Blondyn zaś wysławiał się, jakby nie stanowiło to dla niego żadnegoproblemu. Poczuł irracjonalny przypływ szopki. Skoro był taki odważny, todlaczego po prostu mu nie powiedział w każdy inny dzień roku? Oszczędzilibysobie tej farsy.
- Zamknij się.
- Jesteś przewrażliwiony. – stwierdził długowłosymrukliwym tonem, zsuwając się odrobinę niżej, by znaleźć wygodne oparcie tyłemgłowy. – Wszystkim za wszelką cenę wciskasz, że jesteś zajebiście zły, chociażto nieprawda.
- Nieprawda?
- Tak na serio, to jesteś facet ze złotym sercem. –walnął Deidara szczerze, wzruszając ramionami. Właściwie, było mu już wszystkojedno. W pewnym sensie, takie mówienie mu tego, z czym ciskał się od roku,przynosiło ulgę. Było wręcz przyjemne. Nie kłamał – wcale nie wymagał od niegoodwzajemnienia uczuć, czy czegoś takiego. To nie było w stylu rudego. Chciał, żebywiedział.
Ityle.
- Wychodzi na to, że kocha mnie pojebany szajbus. –stwierdził rudowłosy.
- Wychodzi na to, że kocham pojebanego szajbusa. –odparował błękitnooki, spoglądając na niego wilkiem. Parsknęli śmiechem wjednym momencie i równie szybko się uspokoili.
Przezchwilę wpatrywali się w ekran w milczeniu. Wyglądało na to, że to filmidło teżbędzie o zombie, czy też innych stworach, stworzonych chyba tylko po to, bywidz obejrzał swoje śniadanie w kiblu raz jeszcze.
- Nie znam nikogo, kto by tak bardzo kochał siostrę,wiesz? – mruknął blondyn.
- Masz rodzeństwo?
- Nie.
Rudowłosyuśmiechnął się pod nosem, zakładając wolną rękę za głowę. Właściwie, moglipomyśleć o tym, by zasłonić żaluzje i przynieść popcorn z kuchni, ale chybażadnemu z nich nie chciało się ruszać. Tak w sumie też było dobrze. Byle tylkoprzeżyć do rana. Wcale nie zamierzał się z tym swoim psycho-fanemzaprzyjaźniać. Ani coś w tym stylu.
- Więc nie rozumiesz. To jest moja bliźniaczka. Czasamija mówię coś w myślach, a ona powtarza na głos. Dlatego, powiedzmy, że traktujęją z taryfą ulgową.
- Dzieci w sierocińcu też? – zachichotał blondyn,zerkając na niego kątem oka. Jakoś ten temat bardziej mu pasował, niżwpatrywanie się w gnijące, zielone trupy na ekranie, ruszające się na dwóchkończynach. Lub, w niektórych przypadkach, na jednych. Pomysłowość ludzka niezna granic.
Peinwyraźnie zesztywniał. Znowu przypadkiem otarł się dłonią o wierzch rękiblondyna. Zawsze mógł… Nie, nie mógł. Do łóżka chadzał tylko z osobami, którewiedziały, że to związek na jedną noc i akceptowały to. Ba, wręcz nie wiązałysię w żaden inny. To mu odpowiadało.
- Skąd wiesz? – mruknął. Nawet Konan nie powiedział otym, że odwiedza dzieciaki i pomaga czasami w zbiórkach charytatywnych.
Wolałutrzymywać wizerunek zimnego chama.
- Też tam chodzę, jak mam czas. Zwłaszcza na święta. Wzeszłym roku byłem przebrany za panią Mikołajową.
Painodwrócił się do niego przodem, teraz już z premedytacją olewając film.
- A ja…
- Za renifera, wiem. Miałeś fajnie postawione włosy nażel. – powiedział, uśmiechając się odrobinę.
- Nie wiedziałem, ze to ty. – mruknął zgodnie z prawdąrudy. ON był tą śliczną, długonogą blondynką w czerwonym płaszczyku? Chryste!
- Makijaż robi cuda, nie? – zachichotał Deidara. Nagrodzonyzostał sceptycznym spojrzeniem, jednak na dnie ciemnoniebieskich oczuzatańczyły drobne iskierki szczątkowego szacunku.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz