poniedziałek, 31 grudnia 2012

Sex telefon 35


    O ja cię pierniczę. Tak, to on! Jezu, to on! Na pewno. Czuję specyficzny zapach jego dezodorantu, miętowej gumy do żucia i papierosów, które notorycznie kopci. Mój Shikamaru.
- A spodziewałeś się osła ze Shreka? – parsknął cichutko, prosto w moje ucho. Zadrżałem. Nie, to nie jest rzeczywiste. To nie może dziać się naprawdę. Mam wrażenie, jakby ostatnie dnie były nieskończenie długim, okropnym koszmarem, z którego Nara właśnie mnie wybudził. 
    Wilgotna, intensywnie pachnąca ściółka i zimno, napływające znad rzeki, dobitnie utwierdza mnie w przekonaniu, że jednak mam do czynienia z pieprzoną rzeczywistością. Pięknie. Błagam, zabierz mnie stąd! Chcę do domu.
    Do twojego domu, Shikamaru. Żeby nie było wątpliwości.
- Już się bałem, że nie przyjdziesz. – wykrztusiłem cichym, ochrypłym szeptem. Poczułem silne, męskie ramiona, oplatające się wokół mojej talii kurczowo, rozpaczliwie, jakby bardzo za mną tęsknił. I bał się wypuścić mnie z objęć choć na sekundę. Rozumiem go. 
     Jeśli przejdzie się przez koszmar i ma potem świadomość, że jest się przy ukochanej osobie, to uczucie jest nie do opisania. Zapomina się momentalnie o całym bólu, upokorzeniu, wszystkim, co złe i po prostu trwa, wsłuchując w rytm jej serca. Możliwe, że kobiety czują podobny stan euforii po urodzeniu dziecka. Nie wiem. Nie jestem ciężarną kobietą, nie powiem wam.
     W ogóle, prawdopodobieństwo na to, że będę miał dziecko, jest bardzo niewielkie, żeby nie rzec zerowe. Z resztą, nie lubię ich. Uznajcie, że mam skrzywioną psychikę i nie miniecie się z prawdą, ale ja naprawdę dostaję szału, słysząc małe, rozwrzeszczane bachory, których skala głośności rośnie wprost proporcjonalnie do wzrastania zawartości pieluchy.
     Jako homoseksualista nie powinienem mieć większych oporów przed kontaktem z fekaliami, bo takowy czasem jest nieunikniony, ale, do cholery jasnej, nie będę przecież babrał się w gównie niemowlęcia, które gapi się na mnie z debilnym uwielbieniem na mordzie!
     Już wolę sprzątać po psie.
- Głupi jesteś. – wyszeptał mi do ucha. Ciepły, pachnący tytoniem oddech owionął mi twarz. – Zachowuj się cicho, musimy stąd się wydostać.
      Przełknąłem ślinę i kiwnąłem głową. Racja. Głupi, głupi, głupi. Nie powinienem rozmyślać nad ewentualnym potomstwem, podczas gdy ci psychopaci mogą w każdej chwili wrócić.
- Policja już powinna pojawić się niedaleko stąd. – powiedział, wychylając się zza krzaka i szybkim spojrzeniem zlustrował okolicę. Wygląda na to, że w pobliżu nie ma na razie nikogo, bo odetchnął cicho z ulgą. – Samochody są nieoznakowane, ale nie pomylisz ich. Jeśli coś się stanie, goń w ich kierunku, dobrze?
      Znowu nagły atak paniki i przyspieszone tętno. Dlaczego znowu muszę się tak bać?
      No i radosne spotkanie z dawno niewidzianym kochankiem szlag trafił. 
- A co ma się stać? – zapytałem, starając się, by mój głos nie drżał.
      Chyba gadam za głośno, bo położył mi znowu dłoń na ustach. Nie mogłem się nie uśmiechnąć. Uwielbiam jego dotyk.
- Wszystko jest możliwe. – szepnął zduszonym głosem, obejmując mnie w pasie. – Chodź. Po cichu, nie rób niepotrzebnego hałasu.
- Mhm. – mruknąłem, zgodnie z jego instrukcjami stawiając kroki jak najciszej. Szlag! Jakaś cholerna gałązka pierdyknęła tuż pod moją stopą, łamiąc się dokładnie na pół. Suchy trzask zabrzmiał w pogrążonym w ciszy lasku, jak wystrzał z armaty. – Maru, co tu robi Naruto?
      Przez jego idealnie gładką i obojętną twarz przebiegł dziwny cień. Niepokojący.
- Porozmawiamy później. – odparł niegłośno, wyciągając zza pazuchy pistolet.
     Uch. Już się naoglądałem w życiu klamek na żywo, z bardzo bliskiej odległości. Wystarczy mi. Mężczyzna ustawił się za mną, tak, by w razie wypadku chyba osłaniać moje plecy. Mam nadzieję, że nosi kamizelkę kuloodporną. 
     Przed oczami stanęła mi wizja Shikamaru, który dostaje kulkę prosto w pierś i pada na wilgotną trawę, brocząc ją szkarłatem. Zadrżałem. Nie myśl o tym!
     Iść. Powoli. Bez pośpiechu. Cicho. Noga, za nogą. Lewa, prawa, lewa, prawa, lewa, znowu lewa….Ups! Cholera, ściółka nagle podskoczyła i uderzyła mnie w twarz. Od razu poczułem zapach zimnej, świeżej ziemi.
     Niby skąd mogłem wiedzieć, że pieprzony korzeń pobliskiego drzewa wystaje akurat tutaj? Potknąłem się. Każdemu się zdarza, prawda? Problem w tym, że podczas ucieczki przed bandą psychopatów, nie wypada kichać, potykać się, prychać, puszczać gazów i robić innych, zupełnie nie potrzebnych rzeczy, które mogą ściągnąć uwagę.
- Gaara! – syknął, natychmiast chwytając mnie w pasie. – Uważaj!
- Przepraszam. – wymamrotałem, stając na równe nogi. Trochę boli mnie kolano, którym zaryłem o ziemię, zdzierając je przy okazji. Zimne powietrze szczypie nieprzyjemnie. 
- Złamałeś sobie coś? Skręciłeś kostkę?
    Pokręciłem głową. Fajnie, że mój facet uważa mnie za aż taką łamagę. Bardzo mnie ten fakt cieszy. Cholernie budujące i motywujące, nie ma co. Uczepiłem się jego ramienia, tak asekuracyjnie, by nie zaliczyć kolejnego spotkania trzeciego stopnia z matuszką glebą, a on tylko uśmiechnął się pod nosem i ruszył przed siebie szybkim, ale bardzo sprężystym krokiem. A ja za nim, jak ta kwoka, lękliwie rozglądając się dookoła.
    Mam nieprzyjemne wrażenie, że jesteśmy obserwowani. 
    Boli mnie tyłek. Tyle mam do powiedzenia. 
- Gaara, ilu ich dokładnie jest? – zapytał. 
- Ja…nie wiem. – powiedziałem z wahaniem, zagryzając policzek od wewnętrznej strony. – Chyba około dziesięciu osób, nie więcej. No, chyba że….
    Nagle stanąłem jak wryty, szarpiąc go za ramię. Jezus Maria i święci, przeklęci oraz w dupę kopnięci! NEJI! Żołądek z przerażenia aż podszedł mi do gardła. Co z Hyuugą? Zostawią go tutaj? Przecież nie mogą! Ale…niech to szlag! Konan zamknęła drzwi. 
    Szlifierka kątowa pilnie potrzebna. 
- Co jest?
- Neji! – wyrzuciłem z siebie natychmiast. W jego oczach widzę własne, skrajnie przestraszone oblicze.
     Przecież nie możemy tam chłopaka zostawić!
     Uniósł lekko brwi.
- Słucham? 
- Razem ze mną jest chłopak. Neji. On jest zamknięty, tam…tam na dole. – wyjąkałem, czując, jak  krew odpływa mi z twarzy, a kolana miękną. 
     Nie, wcale nie jestem skurwysynem, życzącym śmierci komukolwiek innemu, poza Deidarą i Hidanem. A już na pewno nie życzę jej Hyuudzę. Lubie go, mimo kilku nieciekawych incydentów z tyłkiem. Jego i moim. 
- Kakashi go znajdzie. – szepnął uspokajająco, głaszcząc mnie wierzchem dłoni po twarzy. Jednocześnie rozglądał się czujnie.
     No i niech ktoś powie, że mój mężczyzna nie jest wspaniałym policjantem. Jest.
- Kto to Kakashi? – zapytałem.
- Ten facet z szarymi włosami. Mój kumpel po fachu. – odparł. 
- Czyli mam zrozumieć, że zleciało się jeszcze więcej psów, tak? 
     Tej kwestii natomiast nie wypowiedział żaden z nas, jednak doskonale wiem, do kogo należy ten głos. Zaraz się posikam ze strachu. Maru wykonał gwałtowny odwrót i zasłonił mnie swoją własną klatką piersiową, wycelowując natychmiast spluwę w pierś Paina.
     Rudy też trzymał pistolet w bladej dłoni. Czarna lufa spojrzała mi prosto w oczy, a ja nabrałem przerażającej pewności, że ktoś tu dzisiaj umrze.

                                                                                 ~~~ 
      Kakashi zaklął pod nosem, przemykając pod zabrudzoną ścianą niskiego budynku. Pakkun dreptał tuż obok, z pyskiem wysoce nieszczęśliwym. Prawdopodobnie smucił go fakt, że jest zmuszany do aktywności fizycznej. Z dwojga złego, wolał już nurkować pod łóżkiem w poszukiwaniu tuszu do rzęs, należącego do Anko.
      Kobieta została, zażarcie dyskutując płynnym angielskim z jednym z policjantów, a on wziął swojego leniwego, tłustego mopsa i ruszył wgłąb magazynów, błagając w myślach wszelkie świętości, by nie dostać z ukrycia w łeb. 
      Pies nie przejawiał absolutnie żadnego entuzjazmu. Powęszył przez chwilę pod ścianą, a serce Hatake gwałtownie zabiło. Aż sam nie mógł uwierzyć w to, co widział!
- Dobry piesek. – szepnął, kucając. Pakkun z zaangażowaniem obwąchiwał murek. – Szukaj. Szukaj, Pakkun. Dobra psinka.
      Zwierzę obrzuciło go spojrzeniem, pełnym leniwego niezrozumienia sytuacji i podniosło nogę, po czym po prostu, ze spokojem, odlało się pod ścianą zewnętrzną magazynu, lekce sobie ważąc wszystko i wszystkich, ze swoim panem na czele.
- Niech cię szlag! – prychnął mężczyzna, prostując się ostrożnie.
      A wtedy Pakkun znowu zaczął węszyć, z nosem niebezpiecznie blisko swoich własnych siuśków. Kakashi postanowił, że nie da mu się polizać przez najbliższy miesiąc, a wtedy pies nieoczekiwanie warknął i komicznie uniósł porośnięte ciemnobrązową sierścią brwi. Jego pan wykonał podobny gest, nadal w stanie ciężkiego szoku.
- Co jest? – mruknął. Pies zawarczał cicho w odpowiedzi i na krótkich, serdelkowatych łapach pobiegł przed siebie, z szybkością i lekkością, o którą nikt by go nie podejrzewał, z szarowłosym policjantem na czele. – Czujesz coś?
      Rzecz jasna, nie spodziewał się otrzymać odpowiedzi. Gdyby tak się stało, wręcz zacząłby się zamartwiać poważnie o swoje zdrowie psychiczne, ewentualnie o struny głosowe pupila. Pakkun przyspieszył i zatrzymał się przed drzwiami, szczekając.
- Zamknij się! – syknął Kakashi, naciskając klamkę. O dziwo, były otwarte. – Słyszysz? Cicho bądź!
      Zwierzak posłusznie zamilkł. Nawet, jeśli nie rozumiał słów, z pewnością był w stanie pojąć ogólne przesłanie, płynące z wypowiedzi właściciela. A jeszcze bardziej zrozumiałe było jego ostre spojrzenie, którym spiorunował psa. 
      Pakkun prześlizgnął się przez szczelinę i cicho podreptał przed siebie. Pazurki zaskrobały na betonowej podłodze. Jasnowłosy ruszył za nim, marszcząc nos. Coś tu było nie w porządku. Gdy jego czworonóg prychnął, zdobył już niemal stuprocentową pewność, że to nie tylko jego zbyt bujna wyobraźnia.
      Coś tu naprawdę śmierdziało. Zatrzymał się w miejscu, starając się zidentyfikować zapach. Trochę przypominało farbę, albo rozpuszczalnik…
- Benzyna. – szepnął. – Pakkun!

                                                                                  ~~~
       – Szczerze mówiąc, zaskoczyliście mnie. Nie spodziewałem się glin, a tym bardziej tych z Tokio. Moje gratulacje, panie…Nara Shikamaru, tak? – zamruczał rudy, mierząc nas złym spojrzeniem. Nie, jego oczy nie były wściekłe, nie przejawiał w żaden sposób wściekłości. Przeciwnie, był bardzo spokojny.
      Patrzył się na nas, jak wredny, sadystyczny dzieciak, któremu rodzice za dużo pakują w dupę, stojący tuż nad klatką z małą myszką i zastanawiający się, w jaki sposób ją ukatrupić. Z leniwym zainteresowaniem i pewną dozą chorej fascynacji.
      Ten facet ma popierdolone w głowie.
- Dokładnie. – przytaknął mój mężczyzna, mrużąc oczy. Zrobił krok do tyłu, miażdżąc mi stopę.
      Chyba umyślnie.
- Nigdy wcześniej nie przytrafił nam się taki psikus. – kontynuował rudowłosy, a na jego twarzy zagościł uśmieszek.
       Usłyszałem delikatny stukot, jaki mogą wydawać tylko buciki na wysokich obcasach, ulokowane na drobnych, dziewczęcych stopach. Zaraz potem między drzewami pojawiła się Konan. Była zdyszana, włosy miała w malowniczym nieładzie. Kilka pasm wyrwało się z małego koczka i opadło jej na zarumienione z biegu policzki, ale kwiat, jakimś cudem nadal się trzymał. Klatka piersiowa, opięta jasnobłękitną sukienką z dzianiny, unosiła się i opadała w szybkim, nieregularnym rytmie.
       Piękna, słodka i przerażona. W drżącej dłoni ściskała nóż. 
- Pain! – krzyknęła cicho. Na twarzy mężczyzny po raz pierwszy pojawił się ślad zaniepokojenia. Zmarszczył brwi i zerknął na nią szybko, ale natychmiast przeniósł spojrzenie na policjanta przede mną. Wyciągnięta ręka z pistoletem nawet nie drgnęła.
      Ja natomiast trzęsłem się jak w febrze. Ze strachu. Żałosne.
- Konan? – syknął. – Co ty tutaj robisz? Wynoś się!
      Zacisnęła lekko wargi, widocznie zasmucona tym, że facet, dla którego zrobiłaby tak wiele, odzywa się do niej w taki sposób.
      Smutne. Ogólnie miłość, mimo całego swojego cudownego blasku, motyli w brzuchu i śpiewu ptaków, niesie w sobie pewien smutek. Ja nie mówię, że przez to jest zła. Przeciwnie, jest dzięki temu jeszcze piękniejsza. Jeśli coś nam przynosi smutek i wątpliwości, łatwiej można docenić te dobre chwile i cieszyć się z nich, gdy trwają.
      Ale mnie kurwa wzięło na życiowe mądrości. Nie ma co.
- Tu jest policja. – powiedziała z wahaniem. – Londyńska. Pain, musimy…
- Nic nie musimy. – warknął, jeszcze bardziej mrużąc swoje oczy.
      Tak mi przemknęło przez myśl, że ten kolor błękitu w jego tęczówkach Konan musi ubóstwiać. 
- Ale… – zaczęła, dziwnie zrozpaczonym tonem. – Hidan, Kisame, Kakuzu i Zetsu zamierzają podpalić magazyny! – wyrzuciła z siebie na jednym tchu.
      Twarz Paina nawet nie drgnęła, natomiast ja prawie zemdlałem ze strachu. Jezu, tam jest Neji! Shikamaru także drgnął.
      Dziewczyna zrobiła krok naprzód.
- Panie Nara, proszę nas puścić… – poprosiła cicho, wpatrując się w niego szeroko otwartymi oczami.
     Rudy zareagował błyskawicznie. Chwycił ją za nadgarstek, prawdopodobnie bardzo mocno, bo skrzywiła się wyraźnie i schował za siebie, nadal nie zdejmując nas z muszki. Wyglądał na wściekłego i zaniepokojonego jednocześnie.
- Co ty wyprawiasz? – prychnął.
- Przykro mi, moja droga, ale nie mogę tego zrobić. – odparł po chwili Maru, pewnym i donośnym głosem. – A twoja słodka mina na mnie nie działa.
      Puść ją.
      Proszę cię, Maru, puść ją. Tylko dziewczynę. Ona jest niewinna, nic nie zrobiła…
     …kurwa, jak może być niewinna? Jest członkiem mafii!
     Ale pomogła. Nie chciała tego robić. Nie można jej sądzić na równi z Deidarą.
- Gaara, wiej! – krzyknął, pchając mnie do tyłu. Wtedy też rozległ się strzał.
      Wrzasnąłem, ale Pain na szczęście spudłował. Shika schował się w pobliskie krzaki, a ja zacząłem biec przed siebie. Samochody, samochody…kurwa, gdzie są te samochody? Ratunku!
      Kolejny strzał. Kolejny świst kuli, przecinającej gwałtownie powietrze.
      Nie!
- Nie zatrzymuj się! – slyszę ochrypły wrzask mojego faceta. 
     Czyli nie dostał. Ufff.   
     Ale zaraz ja dostanę…
     Odgłosy wystrzałów zwabiły coraz więcej osób na polanę, na którą akurat wbiegłem. Jakaś kobieta, którą chyba kojarzę z widzenia, kilku mężczyzn, których kompletnie nie znam. Nieistotne. Niech mnie zabiorą z tego chaosu.
     Zza drzew wybiegł Deidara. Złoty kucyk powiewa za nim, jak jakiś osobliwy sztandar kurewstwa i debilizmu.              
     Znowu, jeszcze więcej strzałów. I…matko, nie! Czuję zapach dymu! I to bynajmniej nie ten z ogniska, nie ten pachnący gorącymi kiełbaskami, piwem i weekendem pod znakiem Kąsającego Komara. Ten tutaj cuchnie benzyną i płonącym magazynem.
     I Nejim w środku. 
     Blondyn, ku mej nieodżałowanej rozpaczy, pada na trawę, wrzeszcząc. Trzyma się za udo, materiał spodni przesiąka czerwienią. Mogę już śpiewać alleluja i wręczać kwiaty temu, kto wystrzelił? Świst kolejnej kuli, tuż obok mojego ucha, informuje mnie, że raczej nie mogę.
     Trudno.
     Odwracam się, wiedziony jakimś dziwnym instynktem, a wtedy wszystko nagle zwalnia. Otworzyłem szeroko oczy i poczułem szum krwi w skroniach, ale juz wiem, że nie zdążę zrobić kompletnie nic. Shikamaru, z miną pokerzysty, strzela, celując prosto w klatę Paina.
     Następna sekunda trwa tyle, co sześć wieczności, puszczonych w zwolnionym tempie. Ciemnobłękitne obcasy głucho stuknęły o wilgotną ziemię. Konan skoczyła, z rozłożonymi szeroko ramionami, zasłaniając własnym ciałem rudego, który wygląda na jeszcze bardziej przerażonego tym faktem, ode mnie.
     Kilka kropli czerwieni barwi biały, papierowy kwiat szkarłatem. Ten sam szkarłat rozlewa się nieregularną, mokrą plamą na jej jasnobłękitnej sukience. Wygląda jak prawdziwy anioł, lekko spadając w dół. Na ustach błąka jej się delikatny uśmiech, nie zmącony nawet faktem, że z ich kącika płynie cieniutka strużka krwi.
      Strzały nagle zamierają, a oszołomiony Pain rzuca gnata na ziemię, jak niepotrzebną zabawkę i chwyta dziewczynę w locie, padając przy tym na kolana.Nerwowymi ruchami drżących dłoni odgarnia jej włosy z twarzy, tylko rozmazując czerwień.
      Konan nadal się uśmiecha.
- Nie. – wyszeptałem martwo, opierając się o pobliskie drzewo, by nie upaść. – Nie.
     To niemożliwe. Prawda? Proszę, powiedzcie, że ona zaraz wstanie. To wszystko nie miało się potoczyć tak. Deidara miał zdechnąć za to, co zrobił, nie ona! 
      Pain bez oporów dał się zakuć w kajdanki, podobnie jak reszta zszokowanych członków organizacji. Już słyszę syreny straży pożarnej, wezwanej w celu ugaszenia tego cholernego ognia. Właśnie, ogień! Neji!
- Shikamaru, co z… – nie dokończyłem, bo zobaczyłem dwie sylwetki, na tle szkarłatnych płomieni. A właściwie trzy. Jedna z nich to wysoki mężczyzna, z zabrudzoną twarzą i ubraniem. Poznałem go. Ten sam trzymał mi kartki na lotnisku.
     Druga to Neji, którego trzyma w ramionach. Chłopak chyba jest nieprzytomny. 
     A trzecia to pies.
- Hm?
- Nie, już nic. – wymamrotałem. 
      Trzech policjantów starało się oderwać rudego od ciała dziewczyny, podczas gdy sanitariusze jakoś kładli ją na nosze, z zamiarem zapakowania do karetki. Zaraz, co tu robi ambulans…? 
      Z resztą, nie ważne.
      Zanim kompletnie urwał mi się film, poczułem ramiona Maru, łapiące mnie w pasie.                            

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz