poniedziałek, 24 grudnia 2012

Sex telefon 14


     Zgodnie z przypuszczeniami, Shikamaru zwyczajnie nie był w stanie zasnąć. Natłok myśli skutecznie umożliwiał mu zmrużenie powiek, mimo, że był leniem i spać uwielbiał. Teraz jednak nie miał na to czasu. 
     Przewracał się dwie godziny na łóżku, maglując wciąż i wciąż w myślach kolejne opcje i warianty, coraz bardziej absurdalne i nierealne. Nie zauważył nawet, kiedy wstało słońce, zbyt pochłonięty snuciem czarnych scenariuszy. Oprzytomniał dopiero wtedy, gdy ciepłe promienie niepewnie polizały go po twarzy, jakby chciały powiedzieć, żeby się nie martwił, bo wszystko będzie dobrze.
     Kurwa. Jak miał się nie martwić, kiedy jego życie systematycznie waliło się w gruzy? I nie wiedział nawet, jak znaleźć tych, którzy za to odpowiadają. 
     Gdy rozdzwonił się jego telefon, odebrał po pierwszym sygnale i gwałtownie usiadł na łóżku, walcząc z sennością i zmęczeniem oraz faktem, że lekko kręciło mu się w głowie. 
- Słucham?
- Cześć Nara! – przywitała się w miarę pogodnym głosem Anko. – Mam coś dla ciebie.
- Co?
     Policjant błyskawicznie wstał i na oślep zaczął wybierać z szafy jakieś ciuchy, zrzucając z siebie jednocześnie spodnie od piżamy.
- Poszperałam tu i tam… – zaczęła.
- „Tu i tam”, czyli gdzie? – prychnął Shikamaru.
- W policyjnych aktach, debilu! I nie przerywaj mi, do kurwy nędzy, bo ci nie powiem!
    Długowłosy posłusznie zamilkł, a ze słuchawki dobiegły odgłosy szybkiego stukania obcasami o twardą podłogę. Anko chyba gdzieś szła, co można było jeszcze wywnioskować po jej lekko przyspieszonym oddechu.
- Nie uwierzysz! Znalazłam sprawę, sprzed jakichś trzech lat, dotyczącą handlu ludźmi. Były przypuszczenia, że to Akatsuki za tym stoi, chociaż nie wiadomo, kto wchodzi w ich skład, więc jakiekolwiek oskarżenia pod adresem konkretnej osoby były niemożliwe do zarzucenia.
    Shika zmarszczył brwi. Coś powoli zaczynało mu świtać.
- Poczekaj…więc jest możliwość, że Akatsuki, w ramach porachunków z Orochimaru, uprowadzało jego chłopców i sprzedawało ich dalej? – zapytał, siląc się na spokój, chociaż nagle poczuł chęć, by coś rozwalić.
- Właśnie do tego piję, głąbie. – prychnęła kobieta, co ten zignorował.
- Dokąd mogą zostać sprzedani?
- To chyba oczywiste, nie? Do innych burdeli. Albo do bogatych cweli. Ewentualnie, istnieje też możliwość, że Akatsuki chce zmusić ich do dawania dupy w ich własnych domach uciechy, skarbie. – powiedziała, nie zwracając uwagi na to, że chłopak dosłownie zgrzyta zębami ze złości. 
    Jakim, kurwa, JAKIM PRAWEM oni chcą gdzieś sprzedać jego słoneczko?!
- Shika…? – ponagliła go, gdy milczał przez dłuższą chwilę.
- Oni też prowadzą swoje burdele?
- No…podejrzewam, że chyba tak. Mafie często zajmują się takimi interesami, przecież wiesz. Z resztą, Akatsuki ma w garści naprawdę dużo osób i interesów, weź to pod uwagę.
    Nara odetchnął głęboko, zmuszając się do rozluźnienia dłoni, którą bezwiednie zacisnął w pięść tak mocno, że aż kostki mu zbielały.
- Rozumiem. Dzięki, Anko.
- Polecam się na przyszłość. – zachichotała.
- Spróbuj jeszcze wyciągnąć jakieś informacje, okey? Ja…ja muszę coś najpierw zrobić.
    Pomyślał, że powinien chyba pojechać do Asumy i porozmawiać z nim, choć przez chwilę. Powtórka – on MUSI pogadać z Asumą. Inaczej zwariuje. Może i nie będzie to miało zbyt wiele wspólnego ze śledztwem, ale musiał porozmawiać ze swoim przyjacielem. Poradzić się go, co robić dalej. Sarutobi był dla niego kimś w rodzaju guru, mistrza, najlepszego kumpla i zastępcy ojca w jednym. Mimo sporej różnicy wiekowej, dogadywali się doskonale. I to właśnie Asuma mógł mu teraz pomóc. 
    Ewentualnie jeszcze Gaara mógłby ukoić jego nerwy, pod warunkiem, że byłby przy nim, bezpieczny i szczęśliwy. Ale ta opcja jednak jest w obecnych warunkach, niewykonalna. 
    Anko domyśliła się, że to „coś” nie będzie raczej szaleńczym pościgiem za porywaczami, ale nie skomentowała tego. Kiwnęła lekko głową. Rozumiała, że Shikamaru musi odreagować. Od kilku dni chodził jak napięta struna, albo bomba zegarowa, grożąca nieoczekiwanym wybuchem. Aż cud, że w takim stanie był zdolny do racjonalnego i logicznego myślenia, zwłaszcza, że sprawa dotykała bezpośrednio jego uczuć. 
- Spałeś w ogóle trochę? – zapytała z troską.Czasami zdarzało się, że zdejmowała swoją maskę twardzielki i przez chwilę nie była taką wredną suką, za jaką się ją w pewnych kręgach uważa. Nara aż uniósł brwi ze zdziwienia.
- Nie.
- To nie dobrze. Od kilku dni wyglądasz jak zombie, wiesz? Lepiej doprowadź się do porządku, zanim znajdziemy tego twojego chłopca, inaczej umrze na zawał, jak cię zobaczy. – poradziła mu. 
    Nara skrzywił się.
- Uważasz, że go znajdziemy? – zapytał cicho. On sam desperacko chwytał się tej nadziei, ale jak na razie, nie posuwali się do przodu.
- No jasne. – powiedziała miękko. W jej głosie słychać było nutkę współczucia. – Przecież wiem, że staniesz na głowie. 
                                
                                     ~~~  
    Ocknąłem się…gdzieś. Cholera, nie pytajcie gdzie, sam nie mam zielonego pojęcia. A chciałbym. 
    Jezu, chcę do domu. Do Shikamaru. Do mojego brata. Do mojej szurniętej siostry. Wywalą mnie pewnie ze studiów, opuściłem tyle zajęć…
- Obudziłeś się już? – usłyszałem gdzieś z lewej strony chłodny głos, należący do Sasori’ego. Odwróciłem głowę na bok i poczułem, jak w skroni eksploduje mi ból. Jak lodowate igły, przy każdym ruchu wbijające się głębiej i głębiej.
    Chce mi się rzygać. Kręci mi się w głowie. Jest mi źle, zimno i niedobrze. W dodatku, śmierdzę własnymi wymiocinami. Boże, ratunku…! 
- Wstawaj, un! – mruknął blondyn z drugiej strony, popychając mnie nogą tak, że zleciałem z łóżka na pokrytą wyleniałą wykładziną podłogę. Dopiero teraz rozejrzałem się po wnętrzu. Wyglądało jak pokój w tanim motelu. Pod ścianą, pomalowaną na obrzydliwą żółć, stała rozwalona szafa ze sklejki, łóżko było wąskie, zasłane szorstkim kocem, w oknach wisiały pożółkłe firanki i ciężkie, ciemnozielone zasłony, pamiętające chyba jeszcze zeszłą dekadę. Mały telewizorek w kącie śnieżył, a dwa, obite bordowym materiałem fotele zapadały się wgłąb siebie.      
    W powietrzu cuchnęło jakimś środkiem czystości i stęchlizną. Fuj. Gdzie ja jestem?
- Gdzie my jesteśmy? – wychrypiałem, powoli wstając z podłogi. Nie było to łatwe, biorąc pod uwagę szpile bólu w mojej głowie, suchość w gardle i świat, który jeszcze wirował przed moimi oczami.
- Nie twój zasrany interes, un. Masz dziesięć minut, idź się wykąpać. – prychnął blondyn z wysoką kitką i grzywką, zasłaniającą mu pół twarzy. Nadal nie mam pojęcia, jak ma na imię. Jego rudy przyjaciel był na tyle przytomny, że mi go nie zdradził przez przypadek. A szkoda. 
- Po co? – mruknąłem, powstrzymując chęć, by puścić pawia prosto na jego czarny płaszcz.
- Wyjeżdżamy, musisz wyglądać jak człowiek, un. A poza tym, cuchniesz.
    Wyjeżdżamy? Dokąd?! Kurwa, oni mnie chcą gdzieś wywieźć. Niech to szlag…
- Zamknij się. – syknął lodowato Sasori. – Im mniej wie, tym lepiej. 
    Skierował swoje zimne, brązowe oczy na mnie.
- A ty zamknij mordę i żadnych pytań. Tu masz ciuchy. – prychnął, rzucając mi kupkę jakichś ciemnych ubrań. – Powinny na ciebie pasować. Umyj się i przebierz, tylko szybko, inaczej sam ci pomogę. I wierz mi, to nie będzie przyjemne doświadczenie.
    Kiwnąłem głową. Dwa razy nie musiał mi tego powtarzać, doskonale widziałem w jego orzechowych ślepiach, że chętnie zrobiłby mi krzywdę. Poza tym, miałem pewien pomysł…
    Zniknąłem za drzwiami łazienki, które natychmiast zaryglowałem od środka. Nie zdziwiło ich to, przecież każdy zamyka za sobą drzwi łazienki. Ale mnie bardziej zainteresowało okno..
    Shika, bądź ze mnie dumny!
    Odkręciłem wodę pod prysznicem, by nie usłyszeli nic, poza szumem. Już nie mówiąc o tym, że zależało mi na tym, by myśleli, że naprawdę się kąpię. Szczerze mówiąc, chętnie bym wziął prysznic, nawet mimo faktu, że kabina była brudna, a na ścianie egzystował w najlepsze grzyb, ale obawiałem się, że nie będę miał czasu. No cóż…odbiję to sobie z nawiązką, kąpiąc się bite cztery godziny z Shikamaru w wannie. Z lampką wina.
    Spuściłem deskę klozetową i stanąłem na niej ostrożnie, błagając w myślach, by nie załamała się pode mną. Jednym ruchem chwyciłem firankę w oknie i szarpnąłem, a ta ustąpiła natychmiast. Okno może i nie było zbyt duże, ale z pewnością się zmieszczę. Muszę! 
     Dobrze, że nasz pokój był na parterze. Wziąłem głęboki oddech i otworzyłem je ostrożnie, z bijącym jak dzwon sercem. Kurwa! Zaskrzypiało głośno, a ja zamarłem, nasłuchując. Szum wody jednak chyba zakłócił ten dźwięk. Odetchnąłem cicho i wspiąłem się na parapet.
     Uda mi się, uda, na pewno! Jedna noga, druga….no, teraz wystarczy się mocno odepchnąć…
     Rozdarłem sobie rękaw koszulki o wystający gwóźdź, który dodatkowo zostawił piekącą rysę na moim ramieniu, ale nie zwróciłem na to uwagi, zbyt pochłonięty pragnieniem ucieczki z tego piekła. Na czworaka przeszedłem pod rzędem okien, oddychając szybko, po czym dotarłem niemal do obrzydliwego, neonowego napisu z napisem MOTEL, gdzie w dodatku literka T nie świeciła. Wziąłem głęboki oddech i rzuciłem się biegiem przed siebie, modląc, by nie było daleko od jakiegoś miasta, czy też cholernej stacji benzynowej. Muszę dorwać się do telefonu. Na szczęście, znam numer Shikamaru na pamięć. 
     Piekło mnie już w płucach, nie mogłem złapać oddechu, a mięśnie nóg rwały, ale nie zatrzymywałem się, napędzany jakąś chorą adrenaliną i chęcią przetrwania. Jezu, uciekłem im! Łzy popłynęły mi po policzkach, ale nawet ich nie otarłem.
     Nie wiem, jak długo tak biegłem. Pół godziny, może godzinę, bez przerwy, potykając się i padając na asfalt co jakiś czas. Droga nie była zbyt często uczęszczana, samochody przejeżdżały raz, na ruski rok. I żaden, kurwa, nie chciał się zatrzymać. 
     Zobaczyłem jakiś kilometr przede mną światła. Jezu, Jezu, Jezu, stacja! Jestem uratowany. Pędem ruszyłem w tamtym kierunku, a wtedy usłyszałem warkot silnika gdzieś za mną. Auto szybko mnie wyprzedziło, co z resztą mnie nie zdziwiło.
     Przeraziłem się dopiero wtedy, gdy zatrzymało się na poboczu, a ze środka wyskoczył blondyn w czarnym płaszczu. Nie miałem siły już nawet płakać, że o ucieczce nie wspomnę.
- Ty suko! – warknął, łapiąc mnie za włosy i targając do auta. – Pieprzonej ździrze zachciało się uciekać, hę?
     Nie odpowiedziałem mu. Znowu zemdlałem, tym razem jednak bez pomocy żadnego sprayu.      

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz