środa, 26 grudnia 2012

Sex telefon 17


    Para unosiła się powoli znad kubka, kreśląc w powietrzu niepokojące wzory, po czym splatała się z popielatymi smugami dymu tytoniowego, z dwóch papierosów. Jeden z nich tkwił między zębami Asumy, a drugi obracał w palcach ze zdenerwowania Shikamaru.
    Mężczyzna zmarszczył brwi. Wyglądało na to, że sprawa naprawdę jest cholernie poważna, skoro taka chodząca definicja stoickiego spokoju i lenistwa niemal odchodziła ze strachu od zmysłów. Nigdy wcześniej nie widział Nary w takim stanie i szczerze mówiąc, nie miał pojęcia, co robić. Pocieszyć go, zmobilizować do pracy, nalać kolejnego drinka…? Westchnął i zaciągnął się papierosem.
- Poparzysz sobie zaraz palce. – powiedział powoli, a długowłosy policjant skierował na niego nieco nieprzytomne spojrzenie.
    Był bardzo blady, jego podkrążone, zmęczone oczy błyszczały gorączkowo, jakby był na haju. A może i faktycznie był? Normalny człowiek bez dopalaczy raczej nie dałby rady egzystować od kilku dni na hektolitrach kawy, hamburgerach z MacDonald’s, papierosach i nanosekundach snu. 
- Co?
    Sarutobi zdusił peta w fajansowej  popielniczce, przedstawiającej uśmiechniętą pomarańczę. Szczerzyła się do niego na poły przyjaźnie, a na poły szaleńczo, szpanując intensywnym, choć nieco obtłuczonym przy brzegach oranżem.
    Był to jedyny radosny element w tej namiastce kawiarenki, w której się znajdowali. Pożółkłe firanki w oknach, spięte tandetnymi zatrzaskami w kształcie zezowatych motylków, nosiły na sobie ślady przebywania wielu palaczy. Zasłaniały brudne okna, przez które wpadało nieśmiało światło i zatrzymywało się mniej więcej na środku lokalu, jakby zastanawiało się, co ono w ogóle tutaj robi. Stoliki, zasłane spranymi serwetami, w czasach świetności szczycącymi się kolorem ceglastej czerwieni, w większości się chybotały, podobnie jak twarde, niewygodne krzesła. Kalendarz z mdląco słodkimi kotkami usiłował desperacko zasłonić sobą monstrualnego grzyba na ścianie. Na jego widok Asumę zemdliło i, dla własnego bezpieczeństwa, postanowił niczego tu nie zamawiać. Shikamaru nie miał takich oporów, od razu zlecając otyłej, znudzonej kobiecie za ladą przygotowanie cheesburgera. 
    Niechętnie powlokła swoje masywne cielsko na zaplecze, z taką miną, jakby długowłosy wyrządził jej tym wielką krzywdę. 
    W środku śmierdziało kurzem, starym tłuszczem i stagnacją.
- Dlaczego chciałeś się spotkać akurat tutaj? – zapytał brodacz, drapiąc się po krókiej, smoliście czarnej szczecinie na policzku. 
- Inne miejsca są raczej o tej porze zamknięte.
    Dochodziła właśnie pierwsza trzydzieści w nocy. Dopiero teraz znalazł czas i wyciągnął przyjaciela z łóżka, a ten, choć ziewający, zaspany i zmęczony, posłusznie przywlókł tyłek na umówione miejsce. Nara początkowo chciał spotkać się z nim od razu, zaraz po telefonie Anko, ale nie dał rady. Położył się do łóżka, tylko na chwilę, żeby w pozycji poziomej pomyśleć i przetrawić informacje, które przekazała mu Mitarashi, zamknął oczy… i zasnął. Być może i jego genialny umysł chciał nieustannie rozwiązywać zagadki, ale ciało stanowczo domagało się snu. I tym razem wygrało.
    Być może to nawet lepiej. Kiedy obudził się dopiero około osiemnastej, był względnie wypoczęty. Zerwał się z łóżka i poleciał na komisariat, po raz setny przejrzał akta, podpisał kilka papierów, porozmawiał z niektórymi ludźmi … i tak jakoś mu zleciało. Aż do pierwszej. 
    Asuma jednak chyba doskonale go rozumiał, bo nie narzekał.
- Wiesz, czegoś tu nie rozumiem. – odezwał się po chwili starszy mężczyzna, gdy kolejny pet skończył swój marny żywot na dnie roześmianej popielniczki.
- Słucham?
- Zacznijmy może od tego, kim jest Gaara? – prychnął, taksując go pytającym i lekko urażonym wzrokiem.
     Nara nabrał ochoty, by uderzyć czołem o tłusty, niedokładnie wytarty stolik tak mocno, by się rozleciał. Po prostu rozjechał na chyboczących się, cienkich nogach z plastiku.
- To mój… – urwał, nie mogąc dobrać odpowiedniego słowa. Kochanek? Ukochany? Narzeczony? Partner? – … chłopak.
- I dopiero teraz się o nim dowiaduję.
- Rany, człowieku! – jęknął młody detektyw, chowając twarz w dłoniach. – To wszystko się potoczyło strasznie szybko. Nie jesteśmy ze sobą nawet dwa miesiące. 
- Okey, rozumiem. To znaczy, postaram się zrozumieć jakoś fakt, że mój najlepszy przyjaciel nie raczył mi powiedzieć o tym, że ktoś nawiedza jego łóżko…
- I podłogę. – bąknął Shika.
- Co?
- Nie ważne! Daj spokój, dobra? Przedstawię ci go.
    Nagle strasznie zbladł, rozumiejąc, co właśnie powiedział.
- To znaczy… jak go znajdę. – dodał już ciszej, a Sarutobi’emu zrobiło się nagle strasznie głupio i przykro. Podsunął mu pod nos paczkę papierosów. Shikamaru niechętnie zapalił, chociaż w tym tempie kopcenia był już niemal pewny, że nabawi się raka płuc.
    Nieistotne. Wszystko jest nieistotne. Byle tylko znaleźć Gaarę. Żeby chłopak był bezpieczny. Potem może umrzeć, ale żeby nikt, do kurwy nędzy, NIKT nie kład na nim więcej swoich łap!
    Tak mi dopomóż Bóg, pomyślał ironicznie i westchnął, a z jego ust uleciał obłoczek dymu.
- I porwali go, tak? Akatsuki?
    Nara ponuro kiwnął głową, a Asuma przymknął oczy. Sytuacja malowała się gorzej, niż krytycznie. 
- Dlaczego? – padło następne pytanie, a Shikamaru nagle zarumienił się.
- Bo on… – zaczął, ale zaciął się, nie wiedząc, co dalej powiedzieć. Niby jak ma wyjaśnić kumplowi, że chłopak, którego naprawdę kocha nad życie, był dziwką? 
    I poznał go przez seks telefon?          
- „Bo on” co?
- Pracował u Orochimaru, tak samo, jak reszta porwanych.
    Brwi Sarutobi’ego podjechały do góry.
- Orochimaru? Czyli gdzie?
    Shikamaru westchnął ze znużeniem i wyciągnął z wewnętrznej kieszeni kurtki ulotkę. Tą samą, którą przez przypadek znalazł na stoliku w klubie. Były na nim zdjęcia kilku chłopaków, pracujących na świeżo wprowadzonym „seks telefonie” u Oro. Rudy był tutaj nagi od pasa w górę, niżej miał obcisłe, lateksowe spodnie w kolorze ciemnej, butelkowej zieleni, a na szyi muszkę. I wyglądał cholerne seksownie, oblizując przy tym wargi w ten sposób, na który zawsze Nara reagował dreszczem podniecenia. 
    Ta fotografia urzekła go od początku. I niemal skakał ze szczęścia, gdy dowiedział się, że Sabaku to nie jest tępa, pusta dziwka, bez ambicji. 
     Podsunął ją mężczyźnie pod nos. Papieros wypadł z ust Asumy, rozchylonych w szoku.
- Ty mi nie mów, że…
- Tak. – uciął szatyn, zaciskając wargi. – To ten rudy.
    Mężczyzna parsknął pod nosem, biorąc w dłoń ulotkę. Był hetero, ale i tak musiał przyznać, że ten chłopak był wybitnie śliczny. Akurat w typie Nary, słodki, ale z pazurkiem. Tylko nigdy by nie przypuszczał, że jego przyjaciel zainteresuje się jakąś…no…
    Prostytutką.
- Umawiasz sie z chłopakiem z seks telefonu? – zapytał z niedowierzaniem. Shikamaru prychnął, wyrywając mu ulotkę z ręki i schował ją z powrotem do kieszeni, ostrożnie składając. 
- Tak. A co, nie mogę?
- Możesz, ale…
- Właśnie! Zawsze jest jakieś „ale”! Dlaczego ludzie zawsze patrzą na innych przez pryzmat tego, do czego zmusiła ich sytuacja? – rzucił gorzko, takim tonem, że Asumie zrobiło się głupio.
- Ja…
- „Ty” co? Ty też na pierwszy rzut uznajesz go za szmatę, puszczającą się po kątach, chociaż go nawet nie widziałeś.
- Shikamaru, na litość pańską! Ten chłopak pracuje w burdelu!
- Pracował. – sprostował gniewnie detektyw. – Bo musiał. Teraz już nie musi i z ulgą rzucił to w cholerę. Studiuje, wiesz? Aktorstwo. I mu wróżę karierę. Ale mój przyjaciel, naturalnie, też musi mieć jakieś „ale”!
- Przepraszam.
- Przeproś jego, jak go poznasz. – mruknął już ciszej, spokojniej długowłosy. – JEŚLI go poznasz.
     Obaj spojrzeli na siebie ponuro, paląc papierosy. Niedomówienie wisiało między nimi w powietrzu, jak dym z petów.

                                                                  ~~~
     Samochód zatrzymał się…gdzieś. Skąd mam wiedzieć, gdzie? Nie znam tego miasta. Ale z tego, co mówił Sasori, wynikało na to, że pewnie jedziemy na lotnisko.
     Taa, widzę jakiś wielki budynek. To na bank lotnisko. Nie, żeby mnie ten fakt nadmiernie cieszył. Lotnisko oznacza samolot.
     Samolot oznacza wyjazd.
     Wyjazd oznacza kłopoty.
- Wysiadka, un. – prychnął Deidara, odwracając się, by spojrzeć na mnie kpiąco.
     Jechaliśmy nie ciężarówką, lecz jakąś czarną limuzyną. Ładną, dużą, błyszczącą i zapewne piekielnie drogą. Kierował jakiś nieznany mi facet w golfie, zakrywającym mu niemal całą twarz, wielki, cuchnący rybami. W sztucznym świetle jego chorobliwie blada skóra jakby nabierała niebieskawego odcienia. W dodatku, na twarzy, tuż pod oczami, miał jakieś dziwne nacięcia, wyglądające, jakby były skrzelami.
     Prychopata. Nie mam pojęcia, co to za jeden i nie chcę go mieć. Niech mi dadzą spokój.
     Sasori siedzi obok mnie. Kurcze, coraz bardziej się go boję. Paradoksalnie, z tej całej trójki, to on był dla mnie najmilszy, ale mimo to, wzbudza we mnie instynktowanie przerażenie. Siedzi po drugiej stronie, z obojętną miną.
     I nie rusza się. Przysięgam, przez jakieś dwie godziny jazdy nie ruszył się ani o centymetr!
- Zamknij się. – odezwał się chłodno, a po plecach przebiegł mi dreszcz. Lodowaty dreszcz strachu. Jakbym miał pod czarną bluzką jakieś przeraźliwie zimne zwierzątko.  – A ty wysiadaj.
     Musiałbym być skończonym debilem bez instynktu samozachowawczego, by nie posłuchać. Wygramoliłem się z tylnego siedzenia, posykując cicho. Tyłek nadal rwie i piecze, ale wygląda na to, że maść rudego działa. 
     Przynajmniej tyle dobrego. 
- Dokąd mnie zabieracie? – zapytałem cicho, drżącym głosem, a Sasori skierował na mnie te ładne, ale wręcz nieludzkie oczy. Jak dwa pucharki lodów orzechowych. 
- Lepiej nie zadawaj takich pytań. – odparł mi równie niegłośno, po czym odwrócił się do faceta w golfie, który wyciągał właśnie z bagażnika trzy walizki.
     Dla mnie, Sasori’ego i Deidary, jak sądzę. 
     Kurwa, za co? Chcę do domu!
- Ta jest dla ciebie. – powiedział grubym, niskim basem. Przełknąłem z trudem ślinę i skinąłem lekko głową.
- Kisame, możesz już jechać. – rzucił chłodno rudowłosy, z powrotem przeszywając mnie zimnym wzrokiem.
     Poczułem się cholerne mały, słaby i bezbronny.
     Ba, ja jestem słaby i bezbronny. No…mały w sumie też.
     Wzrostem nie grzeszę.  
- Posłuchaj mnie, Gaara.
    Słucham, słucham, jasne, że cię słucham. Cholera, nie wyglądasz mi na kogoś, kto powtarzał dwa razy. Ludzie, powiedzcie, jaka ziemia płodzi takie bezuczuciowe potwory? Trzymajcie mnie od niej z daleka. 
    Znowu tylko kiwam głową. Słowa jakoś nie chcą wypłynąć przez moje ściśnięte gardło.
- Musisz teraz ze mną współpracować. Wiedz, że tutaj dookoła, są nasi ludzie. – powiedział, a jak na zawołanie, kilka osób, spieszących się do terminalu, nam dyskretnie pomachało. Zachciało mi się płakać. – Jeśli spróbujesz uciec, zabijemy cię i weźmiemy zakładników. Jeśli będziesz sprawiał problemy przy kontroli celnej, lub będziesz usiłował prosić o pomoc innych ludzi, zrobimy to samo. Deidara idzie za tobą, ma nóż w ręce. Jeden fałszywy ruch i zginiesz.
     Nie mam najmniejszych wątpliwości, że jego groźby to nie tylko czcze pogróżki. 
     Chociaż….nie, on mi nie grozi. On mnie po prostu ostrzega, żebym nie pokrzyżował im planów. Żeby nie musiał mnie zabijać.
     Pieprzony dawca miłosierdzia. 
- Rozumiem. – mówię. Słowa z trudem przeciskają się przez gardło i wychodzą w formie słabego skrzeku.
- Rozluźnij się. Wiem, że się boisz, ale to ważne. Dla ciebie i dla nas. Wyglądaj, jak turysta, jadący z przyjaciółmi na wycieczkę do Europy, rozumiemy się? Tutaj masz nowe dokumenty.
    Wcisnął mi w dłoń paszport, dowód osobisty, prawo jazdy i jakąś kartę kredytową. Wszystko z moimi zdjęciami. I nazwiskiem Ranao Gakusaba*. Aha, fajnie…
    Ranao Gakusaba.
    Sabaku no Gaara.
    Ranao Gakusaba.
    Sasori, masz zajebiste poczucie humoru, wiesz? Normalnie boki zrywać. I przepona pęka. 
- Na czas podróży to twoje nowe nazwisko. – poinformował, tak, jakbym nie wiedział.
- Dobra… – na nic więcej mnie nie stać.
    Mam już po prostu dość. Chwyciłem rączkę swojej walizki, dosyć ciężkiej, ale nie za bardzo. Mam nadzieję, że są w niej narkotyki. Przeszukają nas, zatrzymają, odkryją ich tożsamość, a mój Shikamaru po mnie przyjedzie.
    Nie ma tak pięknie. Zimny dotyk noża na odsłoniętym kawałku skóry, u doły pleców, dobitnie mnie przekonał o tym.          

2 komentarze: