piątek, 12 października 2012

SASUNARU - CHORZY


SASUNARU - CHORZY


Nie wiem czego oczekiwałem po spotkaniu z tobą...Odpowiedzi? Pewnie tak, aczkolwiek żadnej nie otrzymałem. Przysporzyłem sobie tylko więcej cierpienia i niezrozumienia. Mogłem sobie wyobrazić, że nie ulegniesz i nie wrócisz do Konohy, ale nie pomyślałbym, że spróbujesz w taki sposób uprzykrzyć moje życie, abym już nigdy więcej nie chciał cię ścigać ani ratować. Zrujnowałeś mój uporządkowany system wartości – teraz już nie wiem, co jest czym. 



Twoje ręce błądziły po moim nagim ciele, a wargi ślepo szukały moich, aby po chwili wbić się w nie łapczywie i smakować całej słodyczy, jaką posiadały. Nie mogłem wyswobodzić się z twoich objęć, nie potrafiłem nawet wykonać żadnego ruchu; twój dotyk mnie paraliżował, a gdy poczułem cię głębiej w sobie, mój umysł panikował. To działo się za szybko i zdecydowanie za gwałtownie, bym mógł cokolwiek z tym zrobić. Nie wiedziałem, czy chciałem robić z tym cokolwiek. Umysł się buntował, ale mowa i ciało pozostawało w całkowitej zgodzie. Poddałem się, czując ciężkie powietrze wokół nas i słysząc każdy nasz wspólny oddech. Byliśmy teraz jednością i nic temu nie mogło przeczyć. To czysta fizyka, prawda kochanie? Stawałeś się coraz bardziej namiętny, zachłanny, agresywny i nic nie mogło cię powstrzymać przed stawianiem mnie bezbronnego w płomieniach, a odczuwałem to całym sobą. Ten ogień z jednej strony lizał mnie gorącem i parzył niemiłosiernie, niszcząc, a z drugiej strony ogrzewał, czyniąc na moment szczęśliwym. Bezradność dopadała mnie z każdego kąta i coś na kształt łez spływało po moich czerwonych policzkach. Bolało, jak nigdy. To uczucie, że jestem rozdarty, że z każdym twoim ruchem tracę większą część mojej dumy i godności oraz nie mam ani trochę sił, by cię powstrzymywać. Wstyd przyznać, ale ten ból mnie kołysał, tulił w ramionach i chociaż wszystko we mnie krzyczało, aby go odepchnąć, ja po prostu go pragnąłem. Krzyknąłem głucho, kiedy zagłębiłeś się w moim wnętrzu na całą długość. Brakowało powietrza, więc wracała na nowo panika połączona ze wszystkimi dreszczami, jakie mnie nawiedzały w wyniku twojej bliskości. Nie opanowałem również żadnego z odgłosów, które wydobywały się z moich rozchylonych ust wtedy, kiedy twoje ruchy stały się krótkie i dużo silniejsze. Twoja brutalność dobijała moje ego, ale rozbudzała zmysły i czyniła mnie gorącym. Nic się nie liczyło, wszystko poszło w niepamięć. Cały żal, wszystkie zarzuty, smutki i pytania bez odpowiedzi... Nie miałem czasu, aby trzeźwo myśleć, gdy ty przepełniałeś ekstazą moją duszę, jak i ciało. Ból dla przyjemności. Przyjemność urodzona z bólu, urodzona w bólu. Nie ma nic oczywistszego, nic bardziej czystego niż człowiecze pragnienia i cierpienia. Wszystko inne jest skomplikowane, jakby zakopywane wraz z kłamstwem i złośliwością. Nawet miłość jest stworzona na tych warunkach i to nie tylko teoria, to prawda, lecz nie każdy do niej dorósł. 

- Sasuke! – krzyknąłem w ciemność twoje imię, ono tak wiele znaczyło. Było moim przekleństwem, błogosławieństwem, pragnieniem i nieskończoną udręką. Było wszystkim, a powinno być niczym. Dyszałem głośno, gdy doszliśmy niemal w tym samym czasie z mocno bijącymi sercami. Moje płonęło, nieznanym do końca, uczuciem, a twoje żyło ciągle zemstą. Wiedziałem o tym, a jednak pozwalałem ci dzisiaj mnie niszczyć. Pieprzony masochizm! Pieprzona chęć zwrócenia twojej uwagi chociaż przez chwilę! Musiałeś wiedzieć, że mi na tobie zależało, dlatego wykorzystywałeś to. Wiesz, że nie powiedziałbym nic przeciwko tobie, więc uśmiechałeś się teraz złośliwie i całowałeś moje usta kilkakrotnie. Wyglądało to jak znak zdrady wobec mojej miłości do ciebie. Wpatrywałem się tępo w mrok twoich tęczówek i nie rozumiałem ich – tak samo, jak nie rozumiałem ciebie. Nie będę miał także okazji kiedykolwiek tego zmienić. Opuszki twoich palców muskały delikatnie mój policzek, ale wszystko było przepełnione pozornym dobrem, więc zdawałem sobie sprawę, że ten dotyk emanował czystym oszustwem. Nic z tym nie robiłem, bo koiłeś moje emocje i wszelkie zmartwienia. Grzeszyłem. Wybacz mi Boże, gdziekolwiek jesteś i o ile w ogóle jesteś gdziekolwiek. Moją spoconą twarz zalewały kolejne łzy, ale na ustach miałem uśmiech, bo mogłem być przy tobie i zaznawać twojej bliskości. To chore, jednak wolałem być chory niż przeżyć swoją egzystencję bez tej nocy. Zapamiętałem ją do śmierci, pielęgnowałem myśl o tym, co się tu wydarzyło i nie pozwoliłem jej zniknąć w zakamarkach mojego umysłu. 

- Nie jestem osobą, o której można zapomnieć, skarbie. – szeptałeś tuż przy moim uchu i zaraz potem przyłożyłeś do niego swój zimny język. Twoje słowa były takie prawdziwe, że aż bolały. Ty bolałeś. Zatruwałeś mnie swoją indywidualną trucizną i cieszyłeś się z mojej powolnej śmierci w twoich rękach. Chciałeś być jedynym, który może tego dokonać. I wiesz co? 

- Pragnę być jedynym, którego zniszczysz... – mówiłem do twoich warg i patrzałem ci prosto w oczy. W moich mogłeś dokładnie ujrzeć jedno, ale najważniejsze: należę do ciebie, do końca mych dni. 



Siedziałem przy stole w moim domu i właśnie jadłem śniadanie. Mleko, chleb razowy i nawet jakieś pomidory leżały w misce. Widocznie byłem wczoraj w sklepie, ale nawet na to nie zwróciłem uwagi. Zwyczajny poranek – taki, jaki miewałem od szesnastu lat swojego życia. Te same ściany, widok za oknem i słońce obdarzające wszystkich swoim naturalnym światłem, a jednak miałem wrażenie, że dzisiaj świeciło w inny sposób. Bardziej ponuro – tak, jakby zostało zbluzgane i zeszmacone. Czysta iluzja, miałem urojenia, a wszystko z jednego powodu: naszego nieszczęsnego spotkania, które zmieniło mój świat na tyle, że nie wiedziałem teraz, czego od życia chcę. Miałem wrażenie, że powinienem wyjść na zewnątrz i krzyknąć, aby każdy usłyszał, że życie jest cholernie trudne i bez sensu, a potem pójść po nóż i wyrżnąć wszystkich wokół, aby nie musieli doświadczać żadnego cierpienia egzystencji, po prostu zabić dla ich własnego dobra. Na końcu zajebać siebie i powędrować po odpowiedzi do miłosiernego Boga, który może miałby dobry dzień i zlitowałby się nad moim losem. Po skonsumowaniu posiłku doszedłem do wniosku, że moje napady paniki potęguje głód, a teraz, gdy już go zaspokoiłem, zmieniłem po części zdanie. Nie wyjdę i nie zacznę krzyczeć o marnym życiu, bo wszyscy ludzie doskonale zdają sobie sprawę, jakie ono jest i nie potrzebują moich zasranych wniosków. Jedyną osobę, którą musiałem uświadomić, co do niektórych spraw, byłem ja sam. Trudne zadanie przede mną. 



- Jakie są wasze marzenia, co? – zapytał nas sensei, kiedy poznawaliśmy siebie nawzajem, aby móc lepiej współpracować. Tak, wiem. To było na samym początku naszej drogi. 

- Zostać Hokage! – krzyczałem bez zastanowienia z wielkim uśmiechem, jakbym był całkowicie pewien, że uda mi się to osiągnąć. Moja pewność siebie zniknęła wraz z tamtą nocą, w której przyznałem ci racje i prawo do decydowania. Skąd mogłem wtedy wiedzieć, że marzenia nie zawsze się spełniają, i że niekiedy same chęci nie wystarczają, aby osiągnąć cel? 

- Sasuke, a ty? Twoje cele w życiu? Nie bądź taki milczący. – zażartował nasz pierwszy prawdziwy przewodnik po świecie shinobi. 

- Stać się silnym. Na tyle silnym, aby zabić tylko jedną, jedyną osobę. Niczego więcej nie pragnę. - Wtedy byłeś równie pewny, co ja, ale nasze drogi bardzo się różniły. Nie mogło więc z tej przyjaźni wyniknąć nic dobrego, gdyż nie rozumieliśmy się nawzajem – ja nie rozumiałem twoich potrzeb, a ty moich. To, co było dla mnie wszystkim, dla ciebie stanowiło mały szczegół. Zdecydowanie byliśmy odmienni. Tego dnia dowiedziałem się również, że jest ktoś, kogo nienawidzisz z całego serca, kogo chcesz za wszelką cenę zrujnować. Żyłeś świadomością, że kiedyś będziesz mógł napawać się widokiem jego krwi, martwego ciała, które pozbawisz godności. To na pewno nie mogło być marzenie, to raczej był cel. Misja, którą pragnąłeś wykonać, aby dokonać zemsty za całą rodzinę. Ale czy na pewno? Moim zdaniem, chciałeś jego życie w zamian za swój ból i żal. Myślałeś, że to pomoże ci zapomnieć wszystkie złe chwile i poczujesz się lepiej. Nie było tak. Po latach pewnie stwierdziłeś, że jego śmierć nie była tym, co cię uzdrowiło. Nadal tkwisz w jednym punkcie, a twoja choroba wyżera cię i w końcu wykończy. 



- Mogę? – spytałem cichym głosem, brzmiała w nim pustka. Przytaknąłeś tylko głową, a ja usiadłem obok ciebie na ławce, milcząc długi czas. Już nie starałem się domyślać, co znajduje się w twojej głowie, to nie było mi w tym momencie potrzebne. Ważne, że byłem tu i ty też tu byłeś – blisko mnie. Nic innego nie mogło przerwać naszej ciszy. Moje myśli odbiegły daleko od miejsca, w którym teraz się znajdowaliśmy. Pędziły z prędkością światła, rozwiązując każdą sprawę bez rozwiązania. Nagle dostałem olśnienia i wszystko wydało mi się dziecinnie łatwe. Świat nie kończy się na jednym incydencie, przetrwa nawet wtedy, kiedy umrę, bo nie jestem żadnym bohaterem tylko zwykłym człowiekiem: nic niewartym i niepotrzebnym. Ten świat jest jedynym, jaki poznałem i innego z pewnością nie ma. Ten świat nie ma końca, bo 
każdy koniec jest początkiem czegoś nieznanego, a że jest to nieznane to albo snuje się teorie, albo uznaje, że nie ma nic. 

- Ludzie są wygodni, co? – zapytałeś nagle, burząc moje myśli, ale twoje pytanie mnie zdziwiło. Czyżby twoje myśli biegły równolegle do moich? Może twój rentgen w oczach pozwalał wniknąć do mojego umysłu i podchwycić każde moje rozważanie? Nie. Po prostu zaczynaliśmy się rozumieć, a to dlatego, że wspólne doświadczenia zbliżają. My się zbliżyliśmy, jednak ty pozostałeś tym samym arystokratą, co wcześniej. Może to lepiej? Chociaż nikogo nie udajesz – jesteś po prostu, beznamiętnym i głupim, sobą. 

- Wygodni? Leniwi. Przystosowują się do świata takim, jakim jest i to jest rozsądne, a ludzie tacy, jak my starają się przystosować świat do siebie i to jest działanie zupełnie niedorzeczne, ale póki o tym nie wiemy, możemy wiele uczynić. – Gdy wypowiadałem te słowa, ważyłem każde z nich, aby nabrało większego znaczenia. Ty wpatrywałeś się nieobecnym wzrokiem w moją twarz i mrużyłeś zmęczone powieki. 

- Zawsze uważałem cię za niedojebanego chłoptasia, który nic nie wie o życiu. Mówi wiele o tym, o czym nawet nie ma pojęcia i jest zbyt pewny siebie. Irytowałeś mnie. Nie widziałem, ani w tobie, ani w twoich słowach, sensu, bo one były puste i nie miały żadnego znaczenia, dopóki... W nie uwierzyłem. Wtedy stały się wzorem i chciałem, aby moja siła wywodziła się z tego samego źródła, co twoja, ale to było niemożliwe, rozumiesz? Jesteśmy inni i to nie jest nasza wina. To przeznaczenie. Coś założonego z góry, abyśmy nie mogli tego zmienić, nigdy. Nasze drogi nie krzyżują się na trwałe. Przez większość czasu nie doceniałem ciebie oraz twoich umiejętności, za to przepraszam, bo musisz wiedzieć, że teraz widzę w tobie równego siebie, aczkolwiek to niczego nie zmienia.– Twoje słowa odbijały się jakby echem i dzwoniły mi w uszach. Brak w nich ironii, sarkazmu i czegokolwiek z twojego repertuaru. Czysta prawda. To takie dziwne w twoim wykonaniu, że aż trudno wierzyć w to, co mówisz. Może to jakaś iluzja? Sen? Zwykłe mącenie w głowie? 

- Co się zmieniło, Sasuke? – spytałem ledwo słyszalnie i powędrowałem wzrokiem na twoje oczy, a wtedy nasze spojrzenia się spotkały; od tak dawna tego chciałem. 

- Moje zdanie o tobie. Widzę, że płynie z ciebie więcej rozwagi i to mnie zadziwia. Fascynuje. Czuję się dziwnie podniecony rozmową z tobą i nie wiem, z czego to wynika. Boję się, że zaraz rzucę się na ciebie i zabiję w możliwie najgorszy sposób, bo kiedy patrzę ci w oczy, to zaczynają się we mnie burzyć emocje. Nie będę mógł się opanować, nie tym razem. 

- Zrób to. Zabij mnie, nie zależy mi. – powiedziałem z tą samą pewnością siebie, co za młodych lat, i chociaż minęło wiele czasu od momentu, w którym byliśmy dziećmi, teraz każde wspomnienie wróciło, a obraz był wyraźny. Chwile, gdy ryzykowaliśmy życiem dla siebie nawzajem, gdy rywalizowaliśmy o to, kto jest na tyle silny, aby pokonać drugiego. Właśnie te chwile, gdy walczyliśmy ze sobą, były tymi, które świadczyły o naszej przyjaźni. Nasze zwycięstwa były powodem do dumy i radości, a upadki do pocieszania siebie nawzajem. Trudne sytuacje i decyzje, które utwierdzały nas, że życie jest trudne, ale razem możemy wszystko przezwyciężyć. Nieśmiertelne zagrożenie uczyło integracji, natomiast wszystkie wspomnienia były teraz naszymi doświadczeniami, a one przecież uczą. 

- Czy popełnię błąd, zabijając również siebie? – zapytałeś, przygryzając wargi, a ja po kilkunastu sekundach milczenia, zaśmiałem się. Nie rozumiałeś. Uniosłeś brwi, zerkając na mnie wciąż tym samym, uporczywym wzrokiem. 

- To będzie żałosne, przyjacielu. – wycedziłem, przechylając lekko głowę w bok, po czym wiedząc, że na niczym już nie stracę, nachyliłem się i ucałowałem twoje usta. Ich pozornie słodki smak był ostatnią rzeczą, jaką zapamiętałem, zanim pojawiła się ciemność. 



Moje oczy powoli się otwierały, ale to nie zmieniło niczego, nie pozwoliło mi ujrzeć nic poza wszechobecną ciemnością. Czułem własny oddech i szybki bicie serca, kiedy zdałem sobie sprawę, że mało pamiętam i nie wiem, gdzie się teraz znajduję. Mrok zaczął mnie przerażać, jak nigdy wcześniej. Chciałem zawołać kogoś, kogokolwiek... Ale wszystko wydało mi się zupełnie bez sensu. Musiałem przypomnieć sobie, jak to się stało, że jestem sam nie wiem gdzie, a w dodatku związany sznurami. Nie, to nitki czakry... Nitki? Mój umysł zaczął ostre przeszukiwania i nagle pamięć wróciła. Każdy element ułożył się w całość, a jednak nie mogłem uwierzyć w to, co się stało. Nie docierał do mnie fakt, że zostałem sam i nie mogłem liczyć na niczyją pomoc. Skazałem samego siebie na śmierć i to nie wydarzyło się dzisiaj, zadecydowałem o tym dużo wcześniej. O tyle wcześnie, że mogłem to cofnąć i zmienić własne przeznaczenie. Nic takiego nie uczyniłem, a teraz... Spalam się w imię chorej miłości do człowieka, dla którego znaczyłem tyle, co nic. 



Krzyczałem tak, jak jeszcze nigdy, bo nikt wcześniej nie zadał mi tyle bólu, co ty w tej chwili. Przechodziło to wszelkie normy i było grubo ponad limitem człowieka. Nie wiem więc, kurwa, dlaczego jeszcze żyję!? Powinienem już dawno zdechnąć, ale ty zadbałeś o to, by moje cierpienie nie miało szybkiego końca. 

- Przestań... Skończ to. – sapnąłem, gdy przybliżyłeś swoją twarz do mojej, palącej niewyobrażalnym bólem, a wszystko dzięki, pojawiających się zaraz po sobie, ciosach. To niby tylko fizyczne odczucie: niedogodne, denerwujące, ale również nie do wytrzymania. Stan, którego każdy chce uniknąć i nikt nie chce się z nim mierzyć. To właśnie ból. Jednak myśl, że to ty mi go zadajesz, jest gorsza, bo tak naprawdę nigdy nie wierzyłem, że możesz zadać mi zbyt wiele okrucieństwa – nadal nie wierzę. Naiwność żyje we mnie od zawsze i przez nią siedzę teraz przywiązany do krzesła, posiniaczony i bez krzty godności. 

- Oddałeś mi swoją głowę na tacy, więc to ja decyduje, gdzie jest początek, a gdzie koniec. – syknąłeś, śmiejąc się pod nosem. 

Później wszystko potoczyło się dużo gorzej. Poczułem ostrze twojego miecza przy swojej skórze, a zaraz potem po mojej szyi polała się świeża krew. Zacząłeś nacinać mnie z taką łatwością, jakbyś uważał, że nie jestem człowiekiem, że nie czuję i można traktować mnie, jak papierek po czekoladkach, jak pluszowego misia, czy mięso, które sobie kroisz na kawałki, aby potem je zjeść. Mimo to, nie wierzyłem w twoje zachowanie, pragnąłem, aby wszystko okazało się koszmarem, z którego za moment się obudzę. Wiedziałem, że tak nie jest – to takie żałosne. Nagle poczułem ostry ból po lewej stronie, pod sercem. Zanurzyłeś swój atrybut w kolejny punkt mojego nagiego ciała (brawo, chyba trafiłeś na żołądek!).Ta rana mnie sparaliżowała i jedyne, co mogłem, to wbić spojrzenie swoich załamanych, załzawionych, błękitnych oczu w twoje – uczyniłem to, jednak zupełnie niepotrzebnie. Znowu niezłomna ciemność mnie dobijała, czyniła bardziej odrętwiałym. Nadal ich nie rozumiałem, ale wiedziałem, czym jest misteria w ich głębi. To nienawiść. Rządziła tobą nienawiść, którą gromadziłeś od dzieciństwa i rzeczywiście – dla ciebie za późno na jakikolwiek skręt: ani w lewo, ani w prawo. Szedłeś prosto przed siebie i niewiele minęło, a upadłeś, prosto w przepaść. Wcześniej jednakże rzuciłeś w nią mnie, gdyż dałem ci się poprowadzić, znając przecież finisz tej ścieżki. Byłem naiwny i zaczynałem się powtarzać. 

- Sasuke... – szeptałem tylko tyle, z wielkim trudem łapiąc powietrze do płuc, które za kilka minut powinny zaprzestać swojej pracy, jak i reszta mojego organizmu. Wciąż nie wierzyłem, że to rzeczywistość, a ja byłem ofiarą tego przedstawienia i chociaż twoje ostrze zagłębiało się we mnie coraz bardziej, a twoje oczy z pustką wpatrywały się we mnie, ja nie wierzyłem. 

- Przestań błogosławić moje imię na tysiące sposobów. Ono nic nie znaczy, my nic nie znaczymy. Nas nie ma, skarbie. – zaśmiałeś się szelmowsko, wyjmując ze mnie miecz, na którym widziałem, jak przez mgłę, czerwoną ciecz. Przyłożyłeś ostrze do swych warg i przejechałeś językiem po nim, zlizując krew. Byłeś chory, nieuleczalnie chory. Nie wiem, ile sekund minęło, kiedy znowu odczułem nową porcję cierpienia, podarowaną przez twoją osobę. Zadałeś mi kilka ciosów w prawy bok, a potem wbiłeś miecz w moje ramie, zostawiając go tam. Nie jest do opisania to, co czułem, ale po chwili ból stał się tak olbrzymi, że aż zniknął. Podobnie jak zakres słyszalności ludzkiego ucha – gdy dźwięk jest zbyt wysoki lub zbyt niski, nie możemy go usłyszeć, a przecież on się wydobywa, ale poza naszym limitem. Nie wiem skąd u mnie znalazło się tyle sił, aby jeszcze móc racjonalnie myśleć, ale to nie jest ważne. Pragnąłem powiedzieć jeszcze te kilka słoów, zawsze kołyszących moje myśli i moje sny... 

- Kocham... Cię, przyj...przyjacielu. – wysyczałem przez zaciśnięte zęby i wiedziałem, że to moje ostatnie słowa. Po policzkach popłynęły mi łzy, a ty dokładnie się im przyglądałeś. Później przyłożyłeś opuszki palców do mojej twarzy i starłeś je, milcząc. Mój rozum zaczął zwalniać, a moje myślenie stało się dziecinne, zupełnie jak po alkoholu. Jednakże zdawałem sobie doskonale sprawę, że to ostatnie chwile mojej egzystencji i już niczego nie da się cofnąć, niczego powtórzyć. Za moment koniec, ale ja nie czułem strachu, nie pragnąłem także modlitwy, wybaczenia Boga... Niczego już nie chciałem, jedynie umrzeć i nie móc czuć rozgoryczenia twoją postawą. To nie był sen, w żadnym wypadku. Teraz wierzyłem w każdy twój świadomy czyn, mający na celu mnie zniszczyć. Cholernie głęboko w to teraz wierzyłem. 



Byłeś okrutny, wręcz bezczelny. Czekałeś, aż się wykrwawię i napawałeś się każdą sekundą mojego tępego cierpienia. Wiesz... Skoro to cię cieszyło, to ja byłem z tego powodu szczęśliwy. Pewnie byś mnie znienawidził jeszcze bardziej, słysząc to, ale nie dbałem wtedy o to, ponieważ im bardziej mnie nienawidziłeś, tym bardziej ja cię kochałem. Moja miłość była bez granic i było w niej dużo masochizmu, nie mogłem się go wyzbyć. Oboje byliśmy chorzy – moja dolegliwość była miłością, twoja nienawiścią, ale obie prowadzą do śmierci. W ostatnich sekundach ujrzałem w twoich oczach łzy, spłynęły po twej bladej twarzy, jak gdyby nigdy nic. A może nie spłynęły? Nie mam pojęcia, ponieważ obraz był zbyt mocno rozmazany, a ja czułem się rozdarty pomiędzy tym światem, a innym, którego nie znałem, a do którego już jedną stopą wchodziłem z niepewnością siebie. Nastawała powoli ciemność, ale czułem zapach mojej krwi – był metaliczny, a przy tym już nie czułem bólu, tylko pozornie słodki smak twoich warg... Jedyne, co zapamiętałem – potem odszedłem. 


Całkowicie samotny w przestrzeni i czasie. Niczego tu nie ma, ale to, co jest - jest moje. 
Coś pożyczonego, coś smutnego. * 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz