sobota, 13 października 2012

Pożegnanie


Tego dnia nigdy nie zapomnę. Zdarzenie to miało miejsce dokładnie pierwszego dnia lata… 

Słońce grzało niesamowicie, praktycznie nigdy jeszcze nie zdarzyło się, aby na tych terenach panowały takie upały. Z okna mojego mieszkania, położonego blisko bram Wioski Liścia, widać było zarówno osadę, jak i otaczający ją las. Krajobraz przypominał barwne malowidło, które zostało stworzone przez niesamowitego malarza – w wysokiej temperaturze wszystko rozmywało się i stawało podobne do… pastelowego dzieła. 

Tak, pastele doskonale pasowałyby do obrazu – tamte domy, połowicznie zniszczone już upływem lat, wyglądały bardzo egzotycznie… W starszej części wioski nie było kolorowych sklepów i tłumów ludzi. Panowała tutaj zazwyczaj cisza. A może było to spowodowane obecnością cmentarza…? Miejsce spoczynku mieszkańców znajdowało się tuż przy murze, zostało też otoczone potężnymi drzewami. Szerokie, potężne pnie i rozłożyste korony nadawały im majestatycznego i królewskiego wyglądu. Poza tym, było jeszcze parę opustoszałych uliczek i warzywniak na rogu… 

Uwielbiałam zarówno widok z mojego małego okienka, jak i okolicę, w której mieszkałam. Nie tylko wygląd, ale niesamowita atmosfera sprawiały, że mogłam bez przeszkód oddawać się sztuce. Co prawda, gdybym potrafiła malować, już dawno na mojej ścianie wisiałby obraz pod tytułem „Widok z mojego okna”, ale zostałam obdarzona innym talentem. 

Pisałam i grałam – układałam piosenki i pieśni, wiersze i opowiadania… Obok nich były też ballady i baśnie, do których bardzo lubiłam sobie podgrywać na starym, białym fortepianie mojej babci. Nie miałam fanów ani przyjaciół, ale zamiast tego moja młodsza siostra była niesamowitym słuchaczem. Czasami przychodziła też do mnie sensei – zawsze miałam w swojej szafce jej ulubioną herbatę lub też mocną kawę – jednak napoje z kofeiną piła raczej rzadko. Obowiązkowo jednak musiałam przetrzymywać tam sake – o to prosiła prawie codziennie, kiedy do mnie wpadała. 

Nie rozumiem, jak ludzie mogą lubić sake. Zwłaszcza to, które zwykła pić moja sensei. Ma słodki smak, chociaż mi wydaje się nieco mdławe… W dodatku już po chwili – jak chyba większość trunków – szkodzi tym, którzy mają słabą głowę, jednak moja sensei jest na nie wyjątkowo wyczulona. 

Zazwyczaj wpadała, żeby ze mną porozmawiać, albo wyciągnąć mnie z tej, jak to nazywała, „dziury”, chociaż dobrze wiedziała, że wychodzę z domu częściej, niż ona. Tylko, że ona przychodzi TYLKO pod wieczór, czyli przeważnie od osiemnastej do dwudziestej, a wtedy ja po prostu muszę być w domu. Wieczór sprzyja komponowaniu – stwarza niesamowitą atmosferę, zwłaszcza, że w tej części wioski jest tak cicho… 

No właśnie, tylko, że wtedy przychodzi sensei. Nie, oczywiście nie jest to dla mnie problemem – zazwyczaj chwilkę z nią porozmawiam, ugoszczę ją sake, albo herbatą (zależy od jej humoru i tego, co w danym dniu robiła) i wtedy ona prosi, żebym jej zagrała. Kiedy jestem wyjątkowo przepełniona weną, siadam przy fortepianie i gram coś nowego – melodię wymyślam zwykle siadając do instrumentu lub będąc jeszcze w drodze do niego. 

Czasami melodia urywa mi się, ale… zazwyczaj kończę ją, nawet nie myśląc, co będzie dalej – za jedną linijkę, za jeden takt, za jedną nutę. Po prostu nie myślę o tym, co gram. Uwielbiam to robić – po chwili już niczego nie pamiętam, choć niektóre fragmenty „wpadają mi w ucho” i po wyjściu sensei, zapisuję je na kartkach z pięciolinią. I tak w kółko… 

Ale zawsze jeden utwór tworzy się bardzo długo – wieczorem przychodzi sensei, a rano nie mam czasu na oddanie się rozrywce. Praktycznie w ogóle nie siadałabym do fortepianu i do kartki papieru, gdyby nie wolne dni, albo… noce. Pamiętam, że kiedyś sąsiadka z domu stojącego w pobliżu mojego wściekała się na moje granie, ale teraz już nic nie mówi – może jej się to nawet trochę podoba?... w sumie nie wiem, nie pytałam jej jeszcze. 

Kiedy mam już fragmenty z różnych, wymyślonych na poczekaniu piosenek, po prostu… łączę je. To znaczy łączę te, które ładnie razem brzmią, czasami uzupełniam jednym scalającym je taktem. Niektóre melodie nie wychodzą tak, jak powinny, ale mimo to wszystkie mi się podobają. 

Dzisiaj nic jednak nie było takie samo – zegar wskazywał już grubo po siódmej. Siedząc przy fortepianie, czekałam na dzwonek do drzwi, po prostu nie mogąc się go doczekać. Z zamkniętymi oczyma gładziłam śliskie, zimne klawisze, wyobrażając sobie brzmienie następnej pieśni. Słońce było jeszcze wysoko, a upał nadal się utrzymywał, chociaż świetlista kula zmierzała już na linię horyzontu. Otworzyłam oczy i westchnęłam – miałam już dość siedzenia w tym „piekle”. Mój wzrok powędrował do okna i wtedy właśnie na moment przestałam oddychać. 

Po chwili zerwałam się z miejsca i popędziłam w tamtą stronę wywracając się kolejno o dywan i kwiatka, a po chwili prawie wypadając przez uchyloną okiennicę. Na moją głowę spadło kilka płatków śniegu. Z niedowierzaniem wystawiłam rękę poza mury mojego mieszkania, by już po chwili poczuć na dłoni zimne kuleczki. Poczułam ich dotkliwe zimno i skrzywiłam się, chowając rękę. Wioski Liścia prawie nie było widać przez śnieżną zamieć. Chociaż… Czy można to było nazwać zamiecią? Co prawda nienaturalna ilość „letnich płatków śniegu” spadała na osadę, ale drogę ku rychłej śmierci przebywały powoli i leniwie. 

Chociaż bardzo chciałam, nie mogłam pojąć, jak to się mogło wydarzyć – najpierw temperatura wzrosła niesamowicie, a teraz, tuż po rozpoczęciu lata, zaczął padać śnieg… który w ogóle się nie topił. Mimo to nadal odczuwałam, że temperatura nie spadła. 

Nigdy nie byłam przesądna, ale teraz szybko zamrugałam oczyma i wdrapałam się na parapet, skąd zwinnie zeskoczyłam na dach niższego domu, a stamtąd znów na ziemię. Ogarnęłam szybko wzrokiem ulicę, jednak nie zauważyłam żadnego przechodnia. I wtedy nagle, jak piorun z jasnego nieba, dotarło do mnie, że to wszystko miało logiczny sens. 

Oczywiście nie chodziło mi o pogodę, której przecież dalej nie rozumiałam. Chodziło mi o to, co ostatnimi czasy mówiła sensei po wypiciu kilku kieliszków sake. Wszystko działo się na przestrzeni kilku dni, na pewno nie więcej, niż tydzień.


- Wiesz… muszę to komuś powiedzieć. – Pochyliła głowę nad kieliszkiem, o mało go nie przewracając. 

- Tak, sensei? 

Pochyliła się jeszcze bardziej, tak że nie potrafiłam ogarnąć spojrzeniem całej jej twarzy. 

- Nie mogę tutaj znaleźć spokoju. Już bardzo długo próbuję… nigdy nie mogłam… nie ma tu już nikogo, kto… 

- Cii, sensei… - odpowiedziałam. 

Wtedy byłam pewna, że wypiła za dużo. 





Nalałam jej do kieliszka. To był już chyba piąty raz – w sumie, to nawet nie liczyłam. Zrezygnowana opadłam na krzesło przy pianinie i już miałam zacząć grać, kiedy sensei odezwała się: 

- Nie graj. Nie lubię. To przypomina mi o tym, że w końcu, tak czy inaczej… a z resztą. – Wychyliła kieliszek, jednym haustem opróżniając jego zawartość . – I tak nie zrozumiesz, prawda…? 





- Muszę już iść… - Zwróciła głowę w stronę wieszaka. Policzki miała zarumienione, a spojrzenie raczej nieprzytomne. – Ze wszystkich takich wyjść, to będzie najtrudniejsze… Rozumiesz…? 

Spojrzałam nań i podałam jej zieloną bluzę. Ubrała ją niezdarnie, wstając od stołu. Zerknęła na mnie jeszcze raz. 

- Tak bardzo przypominasz swoją matkę… 

Przełknęłam nerwowo ślinę. Nigdy mi tego nie mówiła, myślałam, że się boi. Uśmiechnęła się do mnie tajemniczo i podeszła chwiejnie do drzwi. Widziałam, jak trudno było jej je otworzyć. W końcu odważyła się, ale minęła jedynie próg. Podeszłam do niej. 

- Co się dzieje, sensei…? – spytałam. 

- Ja… Z resztą. – Machnęła ręką i ruszyła dalej. – Muszę się w końcu wziąć w garść… - Odwróciła się do mnie raz jeszcze. – Naprawdę przypominasz mi twoją matkę… Do… zobaczenia – zakończyła i poczęła schodzić po schodach. 

Chwilę jeszcze patrzyłam na nią, a później wróciłam do mieszkania. Drzwi zamknęłam na dwa zamki u dołu i u góry. Po chwili odwróciłam się do przedpokoju, a w oczach stanęły mi łzy. Zsunęłam się po drzwiach na ziemię i zaczęłam gorzko płakać. 


Dopiero teraz jej zachowanie wydało mi się dziwne. Bardzo dziwne. Jeszcze raz pomyślałam o wszystkim, co mówiła i nagle rozpaczliwie krzyknęłam. Zerwałam się do szalonego biegu. Nikogo nie było, toteż miałam dosyć łatwą drogę, lecz mimo wszystko śnieg skutecznie utrudniał mi orientację. 

Dwukrotnie pobiegłam na skróty, by w końcu wybiec główny trakt. Mimo prószącego śniegu, doskonale widziałam zarys bram Wioski Liścia. Po krótkiej chwili zauważyłam i ją – szła wolnym krokiem, chyląc nisko głowę. Zaraz przekroczy bramę i wyjdzie… już nie wróci… tylko kilka sekund… 

Mogłam jej już nie dogonić. Za chwilę skoczy i zniknie mi z oczu. Zawołałam rozpaczliwie, jednak mnie nie usłyszała. Zamknęłam oczy, do których cisnęły się łzy. Poczułam, że zamarzają – temperatura znowu skoczyła w dół. Nie czułam jednak dotkliwego, otaczającego mnie zimna. Śnieg osiadał na mojej twarzy, ubraniu i butach. W tej chwili miałam tylko jeden cel – dorwać ją. Musiałam. 

Krzyknęłam jeszcze raz. Była już naprawdę niedaleko. Jeszcze tylko kilka kroków… Ona też miała tylko kilka kroków do… 

Złapałam ją za ramię i przytuliłam do siebie mocno. Tak samo mocno, jak płakałam w tej chwili. Zatrzymała się, ale wiedziałam, że nie odwróciła głowy. Wiedziała, kim jestem. 

- Nie powinno cię tutaj być – syknęła. – To tylko moja sprawa. 

- Czemu… czemu, sensei? – załkałam cicho. 

- Nie zrozumiesz… Ja muszę. Muszę zostawić to wszystko… okropną przeszłość… znowu zacząć żyć. Tutaj nie mogę, nigdy nie mogłam… muszę zapomnieć. 

Płakałam. Czułam, że śnieg zaczyna sypać mocniej. 

- Proszę… proszę, nie odchodź… 

Czułam pustkę w głowie… Nie wiedziałam nawet, jak znajdowałam siły na płacz. Nie wiedziałam, czemu w ogóle płakałam i dlaczego tam byłam. Moje długie, czarne włosy staczały się bezwładnie po ramionach, łzy rozmyły i tak skromny makijaż, ubranie nasiąknęło śniegiem. W głowie miałam tylko trzy słowa: „proszę, nie odchodź…” 

- Idź do domu, umyj się i ubierz… Ja zapomnę i ty też powinnaś zapomnieć. Pisz dalej swoje piosenki i wiersze… 

- Nie chcę, sensei! Nie chcę… nie chcę… 

Zaśmiała się. 

- Nie obchodzi mnie, że nie chcesz – huknęła gniewnie. 

Powoli oswoiłam się z myślą, że nie mogę tego zahamować. Rozluźniłam uścisk. Stałam za nią, płakałam gorzko i zaczynałam żyć z wiedzą, że to jest jej dorosła decyzja, której nie mogę zmienić… chociaż bardzo tego pragnęłam. Śnieg powoli przestawał padać, ale słońce nie wychyliło się zza chmur. 

Poczułam, że się poruszyła. I wtedy zdecydowałam się na coś, co odmieniło całkowicie moje życie. Wypowiedziałam kilka cichych, nieco zbyt pewnych słów: 

- Idę z tobą, Tsunade-sama. 


Notatka: Jak pewnie zauważyliście, coś nie gra ^^, . No tak, przecież Shizune ma krótkie włoski, a tutaj... no cóż, już zamierzam to zjawisko wytłumaczyć. Otóż dzieje się to w czasach, kiedy nikt jeszcze Naruto osobiście nie znał, bo jego nie było, więc i Shizune mogła mieć długie włosy. A czemu tak zrobiłam? Ponieważ to miało być kilkupartówka, ale wspólnie z moją betą zdecydowałam, że ładniej będzie, jeśli OneShot zostanie. A zamierzałam zrobić wątek, w którym Tsunade mówi do swojej uczennicy, aby obcięła włosy, ponieważ wtedy trudno je będzie rozpoznać. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz