piątek, 12 października 2012

Oneshot - Another day in paradise (ZabuHaku)

Oneshot - Another day in paradise (ZabuHaku)


Święty Mikołaj poślizgnął się na oblodzonym chodniku. Niewątpliwie byłaby to rzecz godna uwagi i uwiecznienia, a nawet głównego tematu wieczornych wiadomości, gdyby nie fakt, że ten czerwony grubas z albinoską brodą nie istnieje. Jest jedynie wytworem ludzkiej wyobraźni, spreparowanym i  wypromowanym przez koncern, produkujący popularny preparat do rozpuszczania szkliwa nazębnego, zwanego Coca Colą. Zabuza dobrze o tym wiedział.
       Nigdy nie wierzył w Mikołaja, nawet jako dziecko. Od zawsze wiedział, że prezenty kupuje mu bogaty ojciec, a ten tłusty jegomość w szkarłatno-białej piżamie to w rzeczywistości pracownik centrum handlowego, który właśnie przeklina swoją chęć na dodatkowe nadgodziny, podnosząc się z ziemi. W okresie świątecznym kręciło się ich pełno po ulicach, wciskając dzieciom darmowe baloniki i bony na zestawy Happy Meal w MacDonald’s.
      Święta to niewątpliwie magiczny czas, jak widać.  Momochi rzygał już od listopada pojawiającymi się wszędzie choinkami, bombkami, sztucznym śniegiem na oknach. Gdziekolwiek nie spojrzał, błyszczało się od bożonarodzeniowych ozdób, a co piętnaście metrów na ulicy elfy wciskały mu kolorowe ulotki, zachęcające do wzięcia udziału w świątecznej promocji jakiegoś tam sklepu. Magia świąt to obecnie pojęcie zgoła abstrakcyjne.
      Momochi ich nie obchodził. Już nie chodzi nawet o to, że nie wierzył w Boże Narodzenie i tak dalej, w końcu świętować mógł każdy, choćby z uwagi na okazję do spotkania się z rodziną, poplotkowania, zakoszenia kilku prezentów i leniuchowania w domu przez kilka dni, ustawowo wolnych od pracy.
      Po prostu, mężczyzna uważał, że to strasznie głupie. I bezsensowne, bezcelowe, idiotyczne oraz nieekonomiczne, nie mówiąc już o tym, że kompletnie pochłaniające czas. A tego akurat, jako dyrektor amerykańskiej filii jednej z największych japońskich firm, produkujących części komputerowe, miał mało. Od jakichś czterech lat, czyli od czasu, kiedy dostał awans, mieszkał w Stanach i uchodził za najmłodszego pracownika na tym stanowisku w firmie.
      Dlaczego akurat on? Cóż, istotną kwestią mógł być tutaj fakt, że prezesem jest jego ojciec, co bardzo chętnie i ochoczo wypominały mu zazdroszczące sukcesu beztalencia. Do czasu, gdy okazało się, że Zabuza jest naprawdę kompetentny i świetnie potrafi prowadzić negocjacje z fastfoodożernymi jankesami.
       I nie żałował, że wyprowadził się z Japonii. Tylko czasem dopadała go nagła i nieoczekiwana tęsknota za swoim krajem, zwłaszcza wiosną, wtedy, gdy w całym Tokio kwitły drzewa wiśni. Zazwyczaj jednak przechodziło po dwóch godzinach, spędzonych w pracy.
       Czy był pracoholikiem? A i owszem. Robota była dla niego może nie całym życiem, ale z pewnością bardzo dużym jego procentem, co zaowocowało piękną willą z basenem i garażem, z dwoma Ferrari w środku. Nie czuł się jednak ani niespełniony, ani nieszczęśliwy, ani pusty…
        Do czasu, aż znalazł swoje drugie hobby, poza siedzeniem w pracy.
- Wesołych świąt, panie Momochi. – powiedziała głośno dziewczyna o jasnych włosach, związanych w schludny, elegancki kok, siedząca za błyszczącą ladą w punkcie informacyjny. Firmowy uśmiech miała stale przyklejony do ust, uszminkowanych czerwoną pomadką Diora.
       Niejedna osoba na jej miejscu już po kilku pierwszych dniach doszłaby do wniosku, że praca, polegająca na sztucznym szczerzeniu wybielanych zębów, informowaniu interesantów o położeniu poszczególnych gabinetów w ogromnym gmachu, wręczanie mapek obiektu i parzenie kawy jest zajęciem piekielnie nudnym, odpowiednim dla sługusa, niepozwalającym na dalszy rozwój i podłym. Sama blondynka też tak myślała.      
       Dopóki nie dostała pierwszej wypłaty.
- Taa. – mruknął, wyciągając zza pazuchy srebrną papierośnicę.
       Nareszcie postanowił wyjść wcześniej z pracy. W końcu, jakkolwiek by na to nie spojrzeć, była Wigilia. Dla niego był to dzień, taki sam, jak każdy inny, ale przeważająca część pracowników nie podzielała jego zdania i od rana spędzała czas ze swoją rodziną. Nie było sensu siedzieć w pustym biurze, gapiąc się w ekran laptopa i co chwila przeglądać już i tak wypełnione papiery.
        Jak zwykle, skończył wszystko, co musiał, znacznie wcześniej i nie miał co robić. Upicie się nie wchodziło w grę, do kina nie chciało mu się iść, bo nie miał z kim, pozostawało tylko zamknięcie się w domu i gapienie w telewizor, zajmujący całą ścianę, w którym i tak nie będzie nic ciekawszego, niż świąteczne reklamy i „Kevin sam w domu”.
         Zawsze też może iść na spacer.
        Właściwie… MUSI iść na spacer. Tak samo jak wczoraj, przedwczoraj i przez cały poprzedni tydzień. Już chyba od ponad miesiąca, po wyjściu z pracy nie szedł po swój samochód, tylko wybierał się na spacer, celowo wybierając dłuższą drogę. I zawsze potem wracał, dwa razy szybciej, niż wyszedł, przeklinając na siebie, swoją głupotę, swoje chore wynaturzenia, wyobraźnię i skłonności.
        Na dworze było tak zimno, że nie odróżniał już, co jest parą z jego ust, a co dymem papierosowym. Wsadził dłonie w kieszenie czarnego, ciepłego płaszcza, jednak nie włożył rękawiczek. Chwycił filtr zębami i poprawił kołnierz, by chronił go choć trochę przed wiatrem.
         Pewnie jemu jest bardzo zimno.
- Idiota. – mruknął, mając na myśli, naturalnie, swoją skromną osobę. Z minuty na minutę jego humor pogarszał się. Dlaczego ci wszyscy ludzie muszą mieć takie uśmiechnięte twarze?
        Dajcie spokój. Przecież to tylko święta..
- Przepraszam. – usłyszał gdzieś po prawej stronie, raczej z dołu. Zamrugał szybko, odrywając się od swoich myśli i z trudem skupił wzrok na młodej, trochę pryszczatej dziewczynie o rudych włosach, w nausznikach i grubych rękawicach z jednym palcem. W dłoniach ściskała zalakowaną puszkę z jakimś napisem.
       Nawet nie chciało mu się sprawdzać, z jakim.
- Tak? – zapytał w miarę uprzejmie, rzucając peta na ziemię. Wdeptał go butem w śnieg, mrużąc lekko oczy.
        Rude dziewczę uniosło na niego wzrok i skamieniało na krótką chwilkę, co wywołało u Zabuzy tylko wewnętrzny wybuch złości. Wiedział, że jest brzydki. Nigdy nie należał do wybitnych piękności, już jako dziecko był wysoki, miał niezgrabne ręce i tyczkowate nogi. Wszystko pogorszyło się, gdy zaczął rosnąć i przybierać na masie mięśniowej. Już jako nastolatek przypominał raczej niedźwiadka, z opaloną skórą, ciemnymi oczami i szeroką, wydatną szczęką. Efekt poprawił tylko pies, który pogryzł go w twarz,  gdy miał może trzynaście lat.
        Wiedział, jak wygląda i nie lubił, gdy ktoś mu o tym przypominał.           
        Mężczyzna skrzywił się, przez co jego pokryta długą, ciągnącą się przez cały policzek blizną wykrzywiła się, sprawiając jeszcze bardziej upiorne wrażenie. Już pysk dzika, wiszący na ścianie w jednym z salonów w jego domu rodzinnym, szczerzył się w bardziej przyjazny dla społeczeństwa sposób. Zabuzie nawet specjalnie nie zależało na tym, by wyglądać miło. Podwładni bali się go i wykonywali wszystkie polecenia szybciej, niż się nawet spodziewał. I to go właśnie cieszyło.
- Słucham? – powiedział zimnym tonem. Nie dość, że ryża dziewucha gapiła się na niego, jakby nagle wśród tych pseudomikołajów znalazła oryginał, to jeszcze zabierała jego cenny czas.
        A może on już sobie poszedł?
        Może już tam nie siedzi, a on pójdzie, jak kretyn i tylko zrobi z siebie głupka?
- Ja… ja jestem z fundacji dla potrzebujących dzieci. – pisnęła nienaturalnie wysokim głosem, potrząsając puszką, jakby była to biała flaga. Grzechot monet tylko podziałał mu na nerwy.
        Osobiście wolał przelewy, karty kredytowe, czeki,  a najbardziej obracanie papierową gotówką. Dawała łudzące, ale za to jak aromatyczne poczucie władzy. Mógł za nią kupić prawie wszystko.
         Nie mógł tylko tego, na czym mu ostatnimi czasy niemal obsesyjnie zależało. Starał się odpychać to od siebie jak najdalej, tłumacząc to sobie jedynie zainteresowaniem czysto fizycznym.
- I co w związku z tym?
- Chciałam, żeby pan… To znaczy, chciałabym pana prosić o skromny datek na rzecz fundacji. – wykrztusiła. Momochi zmierzył ją takim spojrzeniem, jakby właśnie znalazł na swojej własnej podłodze w kuchni wyjątkowo duży okaz karalucha i zastanawiał się, czy zdeptać go od razu, czy też zadzwonić najpierw do Księgi Guinessa.
- Żegnam. – powiedział głosem zimniejszym, niż zalegający na ulicach śnieg, walczący dzielnie o dominację z błotem pośniegowym, w którym taplała się jezdnia.
       Odwrócił się i ruszył chodnikiem przed siebie, silnym, zdecydowanym krokiem, mocniej otulając się ciepłym płaszczem. Zimy w Japonii nie są aż takie ostre, ale do tych też dało się przyzwyczaić.
        Przynajmniej, niektórzy mogli.
       Celowo nie powiedział do rudej „do widzenia”, bo pozostawiało to ryzyko, że kiedyś jeszcze się na nią natknie. A tego wolałby zdecydowanie uniknąć. Nie lubił towarzystwa ludzi i unikał go, jak mógł, jednak jeśli chodziło o negocjacje i interesy, stawał się istną duszą towarzystwa. Zdolność rzadko spotykana, ale za to bardzo pożądana u kogoś na jego stanowisku.
       Przedzierał się przez zatłoczoną ulicę, zmuszony do zmrużenia oczu, gdyż śnieg padał teraz pod takim kątem, że bez przeszkód, bezczelnie bombardował zimnymi, mokrymi płatkami jego twarz.  Syknął pod nosem z irytacją, znów wydobywając papierośnicę z kieszeni.
       Owszem. Zabuza nie lubił świąt.

                                                                              ~~~
      Tak się składało, że amerykańska siedziba firmy znajdowała się niemal w samym centrum, idealnie wkomponowując się swoją szczupłą, smukłą, elegancką i oszkloną, lekką sylwetką w krajobraz tej części Nowego Jorku, na który składały się głównie wieżowce i nowoczesne, wielkie gmachy, przeplatane skrawkami zieleni i wiecznie ruchliwymi ulicami. W tej okolicy też znajdowało się wiele butików, restauracji, sklepów, salonów, które z powodzeniem mogły zaspokoić żądzę klienteli, wyciągając przy tym dolary z ich portfeli. Zwłaszcza w czasie świąt, roiło się tu od ludzi. Nie każdy jeszcze zdążył kupić prezenty dla rodziny, przyjaciół, dziadków, kuzynów, ciotek, wujków, psów, rybek akwariowych i tak dalej.
        Właśnie dlatego wigilijne popołudnie dla tych, którym nie dane było zaznać wolnego od pracy tego dnia, było ostatnim dzwonkiem, by kupić coś, co byłoby niekoniecznie praktyczne, ale z pewnością ładne.
         Szczególnie ciżba rzuciła się na wielki salon, który rozłożył swoje ogromne cielsko na pełnych trzech kondygnacjach centrum handlowego i oferował płyty, książki, gry komputerowe oraz różne inne pierdoły, podpadające pod kategorię „kultura”.
         Przeważająca większość nie miała z kulturą nic wspólnego, ale Zabuza postanowił przemilczeć ten fakt. Nie przyszedł tutaj, żeby coś kupić. Przyszedł, żeby popatrzeć. I to bynajmniej nie na półki sklepowe.
         Nawet do salonu nie wszedł, mimo, że na dworze było jeszcze zimniej, a otwartych na oścież drzwi pilnował rosły, święty Mikołaj z przyklejonym na stałe uśmiechem tuż powyżej sztucznej, białej brody, zapraszając gestem wszystkich do środka. Z wnętrza lokalu płynęła świąteczna muzyka, na tyle głośna, by mógł usłyszeć ją mimo hałasu.
         W tej chwili, „Last Christmas”. Piękna, bożonarodzeniowa pieśń, nie ma co.
         Momochi wcisnął ręce w kieszenie, wciąż z papierosem w zębach i patrzył. Jak urzeczony. Na to samo, co obserwował już od miesiąca i ciągle chciał więcej.
        Pod sklepem, tuż pod ścianą siedział skulony chłopak. Jak zwykle,  w tym samym miejscu. Odkąd go zobaczył, prawie codziennie przechodził właśnie tędy, by rzucić na niego okiem.
        Chłopak był bezdomny, z całą pewnością. Nie wyglądał jednak na pijanego brudasa, z gatunku tych, co siedzą pod sklepami i proszą o kilka dolców, by upić się dokumentnie i zapomnieć o tym, że nie mają domu. Ten tutaj chyba chował się gdzieś na noc, ale za dnia przychodził tutaj. I siedział. Patrzył na ludzi, chyba słuchał muzyki, bo kilkakrotnie Zabuza widział jego uśmiech, gdy z radia popłynęła ta sama piosenka.
        Wtedy mężczyzna niemal się przewrócił z wrażenia. Nigdy jednak nie podszedł, chociaż widział, jak niektórzy ludzie przystają i rzucają mu jakieś drobniaki. Policja kilkakrotnie też przechodziła, wtedy cały spinał się i miał uroczo przerażony wyraz twarzy, ale nigdy go nie zaczepiali. Nikogo nie zdziwił nawet fakt, że jest on pewnie rodowitym Japończykiem, nie starszym niż osiemnastoletnim.
         Prawdopodobnie chciał przyjechać na studia, albo do pracy, ale nie wyszło i wylądował na ulicy. Bywa. Momochi sam nie wiedział, dlaczego tak bardzo interesuje się tym chłopakiem.
        Wmawiał sobie, że chodzi o jego ciało. Bo owszem, chłopiec był prześliczny. Wyglądał wręcz jak dziewczyna, nawet za pierwszym razem pomylił go z przedstawicielką płci pięknej, ale niewątpliwie był chłopcem. Smutnym, nieszczęśliwym i sponiewieranym przez los, który pewnie nie ma za co kupić sobie biletu powrotnego do domu.
         I prawdopodobnie już wkrótce zamarznie gdzieś na ulicy, albo pod mostem. W wiadomościach zapowiadali jeszcze silniejszy mróz i większe opady śniegu.      
        Mężczyzna wzruszył ramionami, mocniej otulając się grubym, ciepłym płaszczem. Aż robiło mu się zimno, widząc trampki chłopaka, stare, poniszczone i ewidentnie niedostosowane do takiej pogody oraz jeansy, z wytartymi dziurami na kolanach. Nie miał poza tym na sobie nic więcej, oprócz jakiegoś starego sweterka i lichej kurtki. Usilnie starał się odwrócić wzrok o długowłosego chłopca, ale… nie potrafił.
        Nie potrafił udawać, że tym razem też nic go to nie obchodzi.

                                                                              ~~~
        Stał tam może dwie, trzy minuty, co mógł oszacować jedynie po fakcie, że piosenka nareszcie dobiegła końca, a przyszedł, gdy trwała już przy pierwszym refrenie. Co więcej, jego ciało wcale nie zamierzało się stamtąd ruszać, chociaż umysł wrzeszczał, że zachowuje się jak idiota. Głupi, zakochany, nastoletni idiota.
        Zaraz… zakochany? Niemożliwe.
        Zamiast następnej piosenki, jakiś męski głos, znany mu prawdopodobnie z jakiejś reklamy, zaczął pakować w mózgi klienteli rewelacje w stylu najnowszych promocji, świątecznych okazji, magii świąt i tym podobnych pierdów. Zabuzie zachciało się rzygać.
         Już nawet nie wymiotować. Rzygać.
          Nie lubił komercji, mimo, że była nieodłącznym elementem funkcjonowania firmy, do której należał. Jakkolwiek na to nie spojrzeć, Simsy, które właśnie ze sklepu wyniosła farbowana na rudo kobieta w futrze, zapewne zakupione dla jej dziecka, na niemal 90% będą chodziły na komputerze, które jego koncern wypuścił na rynek amerykański. Ruda przeglądała tylną część okładki, jakby zastanawiała się, czy zakup był trafny.
         Bez obaw. W najlepszym wypadku, dziecko pozna swoją życiową pasję i w przyszłości zostanie znanym architektem, a w najgorszym, zacznie tworzyć simowych gejów, albo ewentualnie będzie szukać w sieci kodów do zdjęcia cenzury i  masowo topić swoich podopiecznych w basenie. 
        Kobieta niemal poślizgnęła się na oblodzonym schodku, jednak w ostatnim momencie zachowała równowagę. I zobaczyła bruneta, który już wstawał, z wyraźnym zamiarem pomocy, gdyby jednak wywinęła orła na środku chodnika. Odgarnął z zakłopotaniem pasemko włosów za ucho i uśmiechnął się, a ona, po chwili zdziwienia, także odpowiedziała mu w ten sposób.
          A potem, tak po prostu, podeszła bliżej, sięgając do torebki. Przecież nic się nie stanie, jeśli nie wsiądzie do auta od razu. Indyk już rozmrożony, czeka, aż nadejdzie odpowiedni moment, by go upiec, świąteczne ciasta już dawno zostały wyniesione do piwnicy, gdzie zamknięto je na klucz, z obawy przed żądną łakoci dzieciarnią. Nawet cztery zgrzewki coli już były kupione, można było świętować.
          Po amerykańsku.
          Zabuza zmrużył oczy, widząc, jak kobieta wyciąga z torebki portfel, a z niego wydobywa jakieś pięć dolarów, które podała chłopcu z miłym uśmiechem, coś do niego mówiąc. Długowłosy brunet zamrugał szybciej, najwidoczniej z nagłym wzruszeniem i uśmiechnął się z wdzięcznością, chyba jej dziękując.
          Momochi poczuł, jak nogi wrastają mu w chodnik. Takiego uśmiechu jeszcze nigdy nie widział.
          I poczuł się strasznie wściekły oraz w pewnym sensie… zazdrosny? To było właśnie to, czego nie mógł sobie kupić. Chłopak kilka razy chyba go zauważył, raz chyba nawet leciutko się uśmiechnął… i tyle. A mężczyzna po prostu przyspieszył z dumą, starając się bezskutecznie wytrzeć sobie jego obraz z pamięci.
          Zaraz… kto powiedział, że nie może kupić?

(Bez podkładu ani rusz - http://www.youtube.com/watch?v=Qt2mbGP6vFI )
        
          Ruda kobieta poszła, oglądając się jeszcze przez ramię, jakby z zaintrygowaniem, a wtedy Momochi ruszył z miejsca, rozpinając płaszcz. Zatrzymał się prawie tuż przed chłopakiem i wyciągnął z wewnętrznej kieszeni gruby, niemal pękający w szwach portfel z wysoko gatunkowej skóry. Jak na ironię, facet od reklam właśnie się zamknął, a zamiast niego, zabrzmiały pierwsze tony piosenki, którą Japończyk nawet lubił. I pasowała do sytuacji, jak ulał, co było o tyle dziwne, że wcale, do cholery, nie mówiła o świętach!
          Co za debil to puścił?
          W pięknych, brązowych oczach chłopca błyszczało zdumienie, gniew oraz jakaś dziwna radość. Zabuza zaczynał czuć coraz intensywniej rozczarowanie, razem z jakąś dziwną ulgą. Zaraz okaże się przecież, że brunet wcale nie jest jakiś wyjątkowy i inny. Jemu też chodzi o kasę, nic więcej. I tak by było dobrze. Przestałby w końcu mieć dziwne, durne irracjonalne sny, które dręczyły go już kilka razy.
          Oh, think twice, 'cause it's another day for 
        You and me in paradise 
        Oh, think twice, 'cause it's another day for you, 
        You and me in paradise

       Akurat.
       A może nawet przyjechał tu specjalnie po to, by w ten awangardowy sposób zarabiać? Takie przypadki też się zdarzały. Momochi prawie wyszarpnął z portfela cztery, czy pięć banknotów, w dodatku Benjaminów i rzucił je chłopakowi pod nogi.
           Ten aż otworzył usta z wrażenia, po czym niepewnie się uśmiechnął. Delikatnie, jakby się bał, że Zabuza zaraz zrobi mu krzywdę. To już samo w sobie warte było te pięć stów.
          To i zmazane złudzenia o ideałach. Dobra cena.
- Czekałem.  – odezwał się w końcu chłopak, jednak nie po angielsku, a płynnym japońskim. Widocznie także zauważył u mężczyzny charakterystyczne znaki, takie jak brwi, oczy, wystające kości policzkowe.
- Słucham?
           Długowłosy uśmiechnął się szerzej i wyciągnął dłoń, po czym ostrożnie zebrał pieniądze, otarł je, bo wpadły prosto w śnieg i dmuchnął, by choć trochę je wysuszyć Potem wstał, zadzierając mocno głowę do góry, by spojrzeć mu prosto w oczy. Był sporo od niego niższy.
- Czekałem na pana.  – powiedział głośniej, ale nie oznacza to, że pewniejszym tonem. Zabuza zamrugał gwałtownie. Dopiero teraz zauważył, jak piękny on ma głos.
           Zdecydowanie chłopięcy, czysty, ale delikatny. Zupełnie inny od tych dzieciaków z ulicy, które wręcz żądają kilka dolców.  Z wrodzoną łagodnością, intrygujący.
- Na mnie? – powtórzył głupio. Sam nie wiedział, co odpowiedzieć.
           Oh, think twice, 'cause it's another day for 
          You and me in paradise 
          Oh, think twice, 'cause it's another day for you, 
          You and me in paradise
           
           A może faktycznie wizja szczątkowego raju na ziemi wcale nie była tak abstrakcyjnym pojęciem?
- Tak. – potwierdził chłopak. Miał chrypkę, pewnie już dawno się przeziębił. Widocznie trząsł się z zimna, zmarzniętymi dłońmi ściskając papierki, które zapewniłyby mu znacznie lepsze życie, niż to na ulicy, na mrozie. – Prawie zawsze pan przychodził tutaj. Zawsze na pana czekałem, specjalnie tutaj. Wiedziałem, że pan dzisiaj przyjdzie.
         Uśmiechnął się. Znowu.
         Znowu to niepewne skrzywienie warg i szybkie zerknięcie w oczy, a serce Zabuzy gwałtownie przyspieszyło. On… nie znał go. Nie wiedział o nim nic, poza tym, że z tym bezdomnym chłopakiem łączy go jakaś chora więź.
         Nie wierzył w takie bzdury, jak miłość od pierwszego wrażenia. To nie miało racji bytu. To było po prostu… nadmierne zainteresowanie, jakiego jeszcze nigdy nie odczuł.
- Jak się nazywasz?  - Słowa same wypłynęły z jego ust, także po japońsku.
         Chłopiec uśmiechnął się, jego jasne, brązowe oczy lekko się zmrużyły. Mężczyzna stał tak blisko, że widział drobne płatki śniegu, osiadające na jego rzęsach. Wyglądały naprawdę kusząco i ślicznie.
- Haku. – odparł krotko.
         Haku.
        Haku.
         Haku, Haku, Haku, powtarzał sobie w myślach jak mantrę, błagając w myślach cokolwiek, co tylko raczyło go wysłuchać, by zaraz nie zrobić na środku ulicy jakiegoś głupstwa.
- Dlaczego na mnie czekałeś? – zapytał już chłodniejszym tonem.      
         Długowłosy, ku jego zdziwieniu, roześmiał się cicho. Jego śmiech brzmiał jak….
         Jak raj.
- Tak po prostu. – odpowiedział już poważnie, wciskając mu do rąk pieniądze, zebrane z chodnika. Momochi zdjął wcześniej rękawiczki, by odpalić papierosa, nie przypalając ich przy tym, a teraz drgnął gwałtownie. Ręce Haku były wręcz lodowate, ale całe jego ciało przeszła nagła fala gorąca, gdy tylko ich dłonie się zetknęły. – Chciałem panu życzyć wesołych świąt.
        Ja nie obchodzę świąt, do cholery!, myślał z narastającą, irracjonalną paniką. Ten chłopak był taki… taki….
        Czysty? Tak, to chyba dobre określenie.
        Czysty jak śnieg.
        Oczywiście, nie ten żółty. Ani nie ten, rozjechany przez koła aut z amerykańskimi blachami. Czysty, jak ten, który właśnie osiadał na jego rzęsach.
- A pan jak się nazywa? – zapytał, nie doczekawszy się odpowiedzi. Chyba nawet jej nie wymagał, czując jedynie ciepło jego rąk. Mimo, że proces oddawania nie swoich pieniędzy został już pomyślnie zakończony, nadal tkwił z drobnymi dłońmi między jego potężnymi rękami.
       Były zupełnie różne, od niego. Szerokie, silne, mocne i twarde, szorstkie, ale ciepłe w dotyku. Takie męskie. Haku zawsze chciał taki być. Wtedy by sobie pewnie w życiu poradził, nie tak, jak teraz. Wylądował na ulicy ze swoim pięknym, kobiecym wyglądem, kruchymi kościami, wątłymi mięśniami, a nawet szczątkową talią.
        Jedyną alternatywą był burdel. Wolał już ulicę, mimo, że ostatni raz jadł wczoraj, hamburgera, którego dała mu jakaś dziewczynka.
- Zabuza. Momochi Zabuza. – przedstawił się mężczyzna, marszcząc lekko brwi.
- Wesołych świąt, panie Zabuza.  – powiedział grzecznie, lekko opuszczając powieki, tak, by rzęsy rzuciły delikatny cień na jego jasne policzki.                    
- Ja nie obchodzę świąt. – zdołał wydusić z siebie Zabuza, zanim kompletnie mowę mu odjęło.
         Haku uśmiechnął się. Niezbyt szeroko, uroczo, tak słodko, że mężczyzna poczuł, jak jego serce podskoczyło i zadrżało.
- Nie ważne. I tak chciałem panu życzyć, by były wesołe.
         Odwrócił wzrok, odbierając mu widok pięknych, orzechowych oczu. Momochi niemal poczuł się, jakby odebrano mu coś niezwykle istotnego. To wrażenie prawie dawało fizyczny dyskomfort. A może by tak…. Po raz pierwszy dać komuś prezent gwiazdkowy?
         Taki właśnie kawałek raju na ziemi.
- Długo jesteś w Stanach? – zapytał głupio. Chłopak pokręcił głową.
         Zapadła niezręczna cisza. Haku dobrze widział, że brunet chce wydusić coś z siebie, za wszelką cenę, ale nie potrafi. Wiedział, że przychodzi mu to z trudem i nie ponaglał go, cierpliwie czekając i marznąc. 
        Gdy tylko mężczyzna otworzył usta, wiedział już, że warto było.
- Haku… - zaczął, ale brunet zupełnie odruchowo przerwał jego wywód. Znów spojrzał mu prosto w oczy.
- Pan ma takie same oczy, jak ja. – powiedział.
         Zabuzie zaschło w gardle. Przez chwilę stali w zupełnym milczeniu. A z nieba padał śnieg. Chłopak oderwał wzrok od ciemnych, przyciągających spojrzenie oczu Momochi’ego i zaczął obserwować tajemniczy taniec białych płatków z takim zainteresowaniem, jakby podziwiał coś niebywałego. Dyrektor nie widział w tym nic dziwnego. Ot, po prostu śnieg. Za rok będzie taki sam. Może właśnie na tym polegają jego błędy.
         Wszystkiemu, co nie jest jego pracą, poświęca zbyt mało uwagi, by dostrzec piękno w prostych rzeczach.
- Pójdziesz ze mną? – wypalił w końcu. Słowa same płynęły z jego ust, zupełnie tak, jakby mózg poszedł na przerwę obiadową i nie brał udziału przy ich formowaniu.
        A może po prostu na drugą zmianę przyszło serce, które już od bardzo dawna było na przymusowym urlopie?
- A myśli pan, że powinienem?
- Powinieneś.
        Haku oderwał wzrok od płatków i przeniósł go z powrotem na jego twarz. I kiwnął głową. Bez słów.
        Nie były potrzebne.

2 komentarze: