niedziela, 27 stycznia 2013

Shake it.


Zbigniew Musztarda, znany na wiosce jako Majonez, rzucił swoje ubłocone gumofilce w kąt i zasiadł do kolacji. Dzisiaj było skromnie – tylko pół litra. Zapasy po ostatnim spotkaniu nieźle się skurczyły, a pod granice nie było komu skoczyć. Zbysiu wobec tak poważnego deficytu alkoholu, rozważał wyciągnięcie aparatury z piwniczki, by znakomity bimber upędzić, ale lato w polu pochłaniało jego cały wolny czas.
Zbigniew Musztarda był samotnym kawalerem. Za młodu znany jako wiejski hulaka i naczelny menel, na starość spokorniał. Podczas wypadów pod granicę ukradł krowę, jedyną przyjaciółkę i pocieszycielkę, która dawała mu tłuste i śmierdzące mleko. Zbysiu niczym nie pogardzi, toteż codziennie wypijał wiaderko mleczka. Czasem robił z niego śmietanę, którą dodawał do kradzionych ziemniaczków. Majonez miał też mały ogródeczek z sadzonkami kradzionymi sąsiadom. Ileż on razy spodnie na sztachetach porwał, a ile razy przed psami uciekał… Przestał liczyć po dziesiątym razie. Majonez chyba był szczęśliwy, ale brakowało mu jednego – kobiety. Kompani do picia często go odwiedzali, zawsze mógł liczyć na ich wsparcie i pomoc, jednak czasem patrzył z zazdrością na nich podbite oczy i siniaki. Tak, biły ich własne żony. Czy to grabiami, widłami, wałkiem, dzbankiem, szklanką. Obojętnie.
Kobiety miały dość wiecznie pijanych małżonków, więc gdy jeden z drugim napruty jak messerschmitt zaczął się przystawiać, dostawał tym co było pod ręką. Tak, Zbyszek chciał dostać od baby, własnej baby, która robiłaby pranie, gotowała, a po nocach dupy dawała.

Zasiadł do kolacji. Stół zastawiony był suto. Kawałek kiełbasy (która suszyła się na węglowej kuchni przez jakiś tydzień), biały ser (własnej roboty), czerstwy chleb ( te mendy wiejskie świeży wykupiły!), masełko (lekko nadpsute, ale cóż…ciężkie czasy nastały) i oczywiście królowa wieczoru – ruska wódka. Majonez rozparł się wygodnie na starym krześle, zapewne pamiętającym czasy wojenne. Smród jego stóp uniósł się po izbie. To był znak. Znak, że można rozpoczynać wieczerzę. Ukroił sporawą pajdę chleba, ładnie masełkiem posmarował, a wtem jak nie jebło coś w drzwi! Rzucił nożem o stół i wyciągnął z szuflady umiejscowionej w owym meblu, znacznie praktyczniejszy nóż sprężynowy – pamiątkę po dziadku. Ponoć ładnie nim Szwabów siekał w 21. Napierdalanie w drzwi nie ustawało. Wręcz przeciwnie, wzmagało się z każdą sekundą. Majonez z rządzą mordu wymalowana na twarzy, otworzył wrota do swego imperium. Jego oczom ukazała się gromadka tych no… Pedałów! Takich poprzebieranych, wymalowanych pedałów co robią burdy w stolicy!
-Czego kurwa?!- zapytał jakże uprzejmie pan Zbigniew.
-Dobry wieczór, szanownemu panu!- rudy pedał uśmiechał się przyjaźnie. – My w pewnej sprawie. Czy możemy wejść do środka?
-Pierdolona opieka społeczna…- mruknął Majonez. – Nie bedzieta mi się wtarabaniać, pedały miastowe!
-Ależ proszę pana, bez nerwów…- pojawił się drugi pedał miastowy, brunecik w długich włosach.
- A ty kitajcu, kurwa jego w dupę, co mnie po kątach zglądasz! Wypierdalać póki po widły żem nie poszedł!
-Przepraszamy pana! Koledzy są zbyt nachalni! – pojawił się drugi rudy pedał. – Mamy poważną ofertę. Jesteśmy z browaru X, nie możemy zdradzić nazwy, rozumie pan, tajemnica zawodowa. Chcemy wykorzystać pana jako naszego degustatora. Nasz browar zamierza wprowadzić na rynek różne alkohole. Potrzebujemy takich ludzi jak pan! Oczywiście zapewnimy hojne wynagrodzenie. Więc jak? Możemy wejść?
Starą twarz Majoneza rozjaśnił uśmiech. Będzie on sobie siedział w browarze, pił ile dusza zapragnie i jeszcze za to zapłacą! To się nazywa życie!
-Ależ proszę w me skromne progi, mości panów! Przepraszam za brak kultury, ale wieta co… Ta jebana opieka społeczna. Ciągle się o coś przysrywają. Ilem ja do nich strzelał, ilem min powojennych na podwórku zakładał! To mnie policja poszczuli.
-Rozumiem cię stary. Jakbym ci powiedział dziadu kto nas chciał kropnąć to byś nie uwierzył…
-Hidan! Kultury idioto!
 Deidara kopnął chłopaka w kostkę. Jashinista mruknął coś niezadowolony i wszedł do środka. Izba była chędoga. Wszędzie leżały puste, szklane butelki i brudne ubrania, lub to co mianem ubrania określać się powinno. Smród był nie do zniesienia. Byłe Akatsuki miało styczność  z różnymi nieprzyjemnymi zapachami, jak np. rozkładające się zwłoki lub krew, jednak to przechodziło ludzkie pojęcie. Kakuzu uniósł brew i utkwił wzrok w małej szafce pod oknem. Czy obok niej był kał?! Wolał się nie upewniać. Wybiegł i rozpoczął modlitwy do krzaczka malin.
-Panowie, przepraszam za burdel, ale wieta. Kobity ni mo, to ni mo komu sprzątać. A mnie samemu się nie chce. No, to ja może kieliszeczkiem poczęstuje?
-Nie, dziękujemy. W pracy nie możemy.  - Lidero uśmiechnął się przepraszająco i rozejrzał po chałupce żula.
„Mariot to może nie jest, ale jakby tak zburzyć i postawić nowe!”
-Ależ mości państwo! Ja nalegam!
Zbyszek dotoczył się do starego dębowego kredensu, który lata świetności miał dawno za sobą, i wyciągnął kieliszki. Nie wytrzeźwiał po wczorajszym melanżu, toteż trochę trunku mu skapło podczas nalewania.
-Hidan, Kisame! Bierzcie go kurwa w worek!
Do pokoju wbiegł Rybcia z workiem po węglu i zarzucił na łeb Zbyszka. Hidan obwiązał go dokładnie sznurkiem i wypchnął z domu. Worek się poruszał, wyzywał i chrząkał. Trochę jakby świniaczka ubijali…
-Liderze, a jak on się udusi? – zapytał Zenek, opierając się o ramie Peina.
-To go wpierdolisz ze smakiem, chłopczyku.
-Nie jestem już ninja…
-Cholera!
Lider podrapał się po rudej głowie, potem po dupsku i nie wiedział co zrobić dalej. Byli na obcej ziemi, nikogo nie znali, świat nie był narysowany. Wpierdolili się jak rasta koncert, na zjazd Ku- Klux- Klanu.
 Nagle pojawił się siarkowy obłok, z którego wypadł diabeł Boruta w kontuszu, najebany jak stodoła, machając do połowy opróżnioną butelką.
-Siema chłopaki! Taka imprezka w piekle! Zara będę mieć fotki. Pokaże wam jakie Lilith ma cycki! Żydowska, nie żydowska, ale balony to ona posiada!
-Taaa… hejka… – mruknął Deidara siadając na schodach.
-Hejże, psia mać! Mordy szczerzyć, czarcie pomioty! Polska nie jest taka zła! A nie, miny macie jakbyście zdychali. – Boruta walnął na raz pół butelki. Kaszlnął, splunął i spojrzał gniewnie po Akatsuki. – Stało się coś?
-No tak jakby…- zaczął Itachi. – Chcemy kropnąć menela, zabrać jego dom, ale to taki syf! Ty pojęcia nie masz co tam się dzieje!
-Spoko loko orinko! Lubie was, bo takie małe dziwki jesteście. Menela zabieram ze sobą. Za długo cholernik żyje! A chałupę wam mocą naprawie.
Boruta pstryknął palcami i cały dom stanął w płomieniach. Ogień zniknął tak nagle jak się pojawił, ale zamiast pogorzeliska stało okazałe domostwo. Picuś glancuś. Jeszcze lepiej niż w starej organizacji.
-Wy się nie martwcie! Ja wam zawsze pomogę! A teraz spierdalam, panowie! Następna kolejka leci! Tym razem Mefisto polewa!
Boruta rozpłynął się śmierdzącym zgniłymi jajami obłoku. Osłupiałe Aka stało i gapiło jak dzieci z downem.
-No to co… Imprezkę czas zacząć!- wykrzyknął Hidan rozbierając się i wbiegając do nowego domu.
-Dla mnie martini! Wstrząśnięte, niemieszane. – Pein skinął palcem i zrobił minę mafiozo.
-Lidero, ale z ciebie boss. – zaśmiał się blondyn.
-Taaa… srali muchy będzie wiosna. – skwitował Sasori.
-Widzę, moi drodzy koledzy, że wiejskie klimaty wam się udzielają. Jestem tym faktem zniesmaczony! – z krzaków wylazła postać odziana w garnitur. Była dziwnie znajoma… Tak jakby to był…
-Tobi?!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz